poniedziałek, 6 grudnia 2010
Z ostataniej chwili
Nie mogę się doczekać, aż ktoś u nas wyda thriller o zombie, które są personifikacją kapitalizmu. O tak, wieje świeżością...
sobota, 4 grudnia 2010
Trup na zadupiu - Czerń kruka
Efekt grzebania na półce w bibliotece. Jeden z kryminałów wydanych przez Amber, wydawnictwo mogące się poszczycić najbrzydszymi okładkami w dziejach ludzkości. "Kryminał z klasą" - stało na okładce, nagrodzony, mrożący krew w żyłach (litości...). Mała społeczność na Szetlandach, tajemnicze morderstwo nastolatki, podejrzany w osobie miejscowego samotnika, niepełnosprawnego umysłowo staruszka. I twarda oprawa. Ludzie, dajcie sobie spokój z tymi twardymi oprawami, błagam...
Może narażę się wielbicielom Szetlandów, ale cała ta książka pachnie mocno zastałym zadupiem. Typowa zamknięta społeczność karmiąca się własnymi sekretami, niezdolna wyzbyć się ugruntowanych przez lata uprzedzeń, dogmatyczna i dająca wiarę wszystkim wygodnym stereotypom. No to mamy tło. Mamy też trupa - piękną, pochodzącą z zewnątrz nastolatkę, którą ktoś udusił czerwonym szalikiem i zostawił w diabły na śnieżnym polu. Mamy podejrzanego - miejscowego dziwaka, człowieka niepełnosprawnego umysłowo. I mamy klimat - zimowy, wyprany z nadziei, podbiegunowy wręcz i zdecydowanie niesympatyczny.
Może narażę się wielbicielom Szetlandów, ale cała ta książka pachnie mocno zastałym zadupiem. Typowa zamknięta społeczność karmiąca się własnymi sekretami, niezdolna wyzbyć się ugruntowanych przez lata uprzedzeń, dogmatyczna i dająca wiarę wszystkim wygodnym stereotypom. No to mamy tło. Mamy też trupa - piękną, pochodzącą z zewnątrz nastolatkę, którą ktoś udusił czerwonym szalikiem i zostawił w diabły na śnieżnym polu. Mamy podejrzanego - miejscowego dziwaka, człowieka niepełnosprawnego umysłowo. I mamy klimat - zimowy, wyprany z nadziei, podbiegunowy wręcz i zdecydowanie niesympatyczny.
A trup utknął - Między tęsknotą lata a chłodem zimy
Wydaje się, że Stieg Larsson zrobił ogromną krzywdę wszystkim marketingowcom od kryminałów. Zawęził im horyzonty. Każdą książkę z Północy należy porównać do "Millenium" i prawie każdą trzeba okrzyknąć lepszą od "Millenium". Po co się wysilać? Nazwisko Larssona działa magicznie, każdy zna, kojarzy, jeśli nie czytał, to przynajmniej słyszał...
"Stieg Larsson mógłby mu pozazdrościć pióra" - stało w reklamie w wagoniku metra. Zaraz pod okładką książki Perssona i informacją, że mamy do czynienia z najpopularniejszą w Szwecji trylogią policyjną. Niestety, wydawca, to jest Czarna Owca, niegdyś Santorski and CO, nie pokusił się o wyjaśnienie, skąd wytrzasnął ten urokliwy slogan. Tekst jakiegoś krytyka? Brak nazwiska (nazwiskami należy się chwalić!), brak tytułu gazety brak jakiegokolwiek źródła wskazywałby na to, że na plakacie pojawiła się prywatna opinia jednego ze speców od promocji sprzedaży. Ciekawe...
"Stieg Larsson mógłby mu pozazdrościć pióra" - stało w reklamie w wagoniku metra. Zaraz pod okładką książki Perssona i informacją, że mamy do czynienia z najpopularniejszą w Szwecji trylogią policyjną. Niestety, wydawca, to jest Czarna Owca, niegdyś Santorski and CO, nie pokusił się o wyjaśnienie, skąd wytrzasnął ten urokliwy slogan. Tekst jakiegoś krytyka? Brak nazwiska (nazwiskami należy się chwalić!), brak tytułu gazety brak jakiegokolwiek źródła wskazywałby na to, że na plakacie pojawiła się prywatna opinia jednego ze speców od promocji sprzedaży. Ciekawe...
wtorek, 16 listopada 2010
W hołdzie Sienkiewiczowi - Wilczy miot
Najnowsza spiskowa teoria dla wielbicieli facetów w długich szatach, zakonników znaczy. Tym razem winni są nie Różókrzyżowcy, nie Templariusze, ale nasi, jakże swojscy, Krzyżacy, których nam wsadził jeden książę Mazowiecki. Wiecie, co zrobili Krzyżacy? Jakich zbrodni się dopuścili? Poza tymi opisanymi przez Sienkiewicza (Jurand i te sprawy) w wiekopomnej powieści, nad którą cierpią kolejne pokolenia uczniów?
Krzyżacy wyhodowali wilkołaki i użyli ich jako broni przeciwko niewiernym. Za wyjątkowymi okrucieństwami i wymordowaniem mieszkańców Mejdanu stanął zaś sam komtur krajowy Erhard, który rękami, czy też raczej łapami Lilii, wielu życia pozbawił, o! Brzmi kretyńsko? Wilkołaki w Malborku? Wilkołaki w Piszu?
Niech sobie brzmi, książka jest fajna.
Wydał toto dzieło Prószyński ze spółką pod sztandarem Nowej Fantastyki. Nowa seria znaczy - z rekomendacją. Poszli chłopcy po rozum do głowy, skoro mają miesięcznik zajmujący się fantastyką i od lat w miarę opiniotwórczy, czemu by nie skorzystać i nie wydawać powieści pod egidą NF. Co z tego wyjdzie, to się jeszcze okaże, na razie wychodzą cuda pokroju potworów w Malborku.
Nie kupiłabym tej książki, gdyby nie bezpośrednia rekomendacja, bo...
- mariaż Krzyżaków z wilkołakami jednak (dla mnie) pachnie niespecjalnie;
- okładka jest wprost upiorna, a baba na niej brzydka tak, że graficzce oberwałabym jakąś kończynę (to tańsze niż wysłanie jej na studia z ludzkiej anatomii);
- skład typowy-typowy, choć stron pod 400, światła tyle, że bije po oczach, a literki jak stado wołów;
- stosowna cena - 35 zł za jeden wieczór lektury (chyba, że ktoś się będzie guzdrał, to wtedy dwa wieczory);
- wystarczy?
No ale dostałam rekomendację, a na tylnej okładce przeczytałam kolejną, tym razem George'a Martina. Niech już będzie - Martina bardzo cenię, od czasu do czasu mogę się na konkurencję wyżyłować. Nie żałuje.
Książka jest prosta i opowiada o Lilii, wilkołaczej pannicy, która w służbie Bogu popełniła tyle zła, że wystarczyłoby z nawiązką dla całej bandy zwyrodnialców; o jej panu i przewodniku, komturze krajowym oraz Ulfiem, młodym, jednorękim mężczyźnie, który Lilię, nie wiedząc, kim jest, z dobroci serca uratuje. Zwrotów akcji tyle tu, co kot napłakał, opisów przyrody nie uświadczymy, jest za to kilka trafnych dialogów i jakiś zamysł autorski, który sprawia, że "Wilczy miot" czyta się trochę jak baśń, trochę jak krwawą legendę, a trochę jak przypowieść o miłości, winie, karze i przebaczeniu.
Żal tylko, że polecany przez Martina autor nie ma tyle zacięcia, co monsieur Goerge R. R., bo książka jest zwyczajnie - przykrótka. A szkoda, materiału jest w niej na więcej - więcej dialogów, pogłębienie postaci bohaterów, przybliżenie historii Lilii. Szczęśliwie będą kolejne dwa tomy. Też sobie kupię, a co?
Resume: można kupić dziecku 14+ na mikołajki i potraktować jak wprawkę przed "Krzyżakami" ;-) W końcu i tu goście w białych płaszczach i tam goście w białych płaszczach... I tu romans, i tam romans. I tylko nagich mieczy nie uświadczysz. Nagie są różne części ciała, ale niezbyt nachalnie. Można kupić na mikołajki sobie i wreszcie przeczytać coś bezpretensjonalnego z w miarę pozytywnym, choć nie cukierkowym zakończeniem.
---
Dopiero po nabyciu "Wilczego miotu" zorientowałam się, że chyba dziecinnieję, bo wśród patronów medialnych tytułu jest "Bravo". Ach, to by wskazywało, że to książka dla młodszej młodzieży, a nie starsiejszych bab (wybrakowanych singli, jak ostatnio ustaliłam). Najpierw się obruszyłam, bo sporo w powieści krwawych i okrutnych scen (z gwałtem włącznie), ale potem machnęłam ręką. Lepsze fruwające kończyny niż pokaźne atrybuty dowolnie wybranej pop-gwiazdki.
Krzyżacy wyhodowali wilkołaki i użyli ich jako broni przeciwko niewiernym. Za wyjątkowymi okrucieństwami i wymordowaniem mieszkańców Mejdanu stanął zaś sam komtur krajowy Erhard, który rękami, czy też raczej łapami Lilii, wielu życia pozbawił, o! Brzmi kretyńsko? Wilkołaki w Malborku? Wilkołaki w Piszu?
Niech sobie brzmi, książka jest fajna.
Wydał toto dzieło Prószyński ze spółką pod sztandarem Nowej Fantastyki. Nowa seria znaczy - z rekomendacją. Poszli chłopcy po rozum do głowy, skoro mają miesięcznik zajmujący się fantastyką i od lat w miarę opiniotwórczy, czemu by nie skorzystać i nie wydawać powieści pod egidą NF. Co z tego wyjdzie, to się jeszcze okaże, na razie wychodzą cuda pokroju potworów w Malborku.
Nie kupiłabym tej książki, gdyby nie bezpośrednia rekomendacja, bo...
- mariaż Krzyżaków z wilkołakami jednak (dla mnie) pachnie niespecjalnie;
- okładka jest wprost upiorna, a baba na niej brzydka tak, że graficzce oberwałabym jakąś kończynę (to tańsze niż wysłanie jej na studia z ludzkiej anatomii);
- skład typowy-typowy, choć stron pod 400, światła tyle, że bije po oczach, a literki jak stado wołów;
- stosowna cena - 35 zł za jeden wieczór lektury (chyba, że ktoś się będzie guzdrał, to wtedy dwa wieczory);
- wystarczy?
No ale dostałam rekomendację, a na tylnej okładce przeczytałam kolejną, tym razem George'a Martina. Niech już będzie - Martina bardzo cenię, od czasu do czasu mogę się na konkurencję wyżyłować. Nie żałuje.
Książka jest prosta i opowiada o Lilii, wilkołaczej pannicy, która w służbie Bogu popełniła tyle zła, że wystarczyłoby z nawiązką dla całej bandy zwyrodnialców; o jej panu i przewodniku, komturze krajowym oraz Ulfiem, młodym, jednorękim mężczyźnie, który Lilię, nie wiedząc, kim jest, z dobroci serca uratuje. Zwrotów akcji tyle tu, co kot napłakał, opisów przyrody nie uświadczymy, jest za to kilka trafnych dialogów i jakiś zamysł autorski, który sprawia, że "Wilczy miot" czyta się trochę jak baśń, trochę jak krwawą legendę, a trochę jak przypowieść o miłości, winie, karze i przebaczeniu.
Żal tylko, że polecany przez Martina autor nie ma tyle zacięcia, co monsieur Goerge R. R., bo książka jest zwyczajnie - przykrótka. A szkoda, materiału jest w niej na więcej - więcej dialogów, pogłębienie postaci bohaterów, przybliżenie historii Lilii. Szczęśliwie będą kolejne dwa tomy. Też sobie kupię, a co?
Resume: można kupić dziecku 14+ na mikołajki i potraktować jak wprawkę przed "Krzyżakami" ;-) W końcu i tu goście w białych płaszczach i tam goście w białych płaszczach... I tu romans, i tam romans. I tylko nagich mieczy nie uświadczysz. Nagie są różne części ciała, ale niezbyt nachalnie. Można kupić na mikołajki sobie i wreszcie przeczytać coś bezpretensjonalnego z w miarę pozytywnym, choć nie cukierkowym zakończeniem.
---
Dopiero po nabyciu "Wilczego miotu" zorientowałam się, że chyba dziecinnieję, bo wśród patronów medialnych tytułu jest "Bravo". Ach, to by wskazywało, że to książka dla młodszej młodzieży, a nie starsiejszych bab (wybrakowanych singli, jak ostatnio ustaliłam). Najpierw się obruszyłam, bo sporo w powieści krwawych i okrutnych scen (z gwałtem włącznie), ale potem machnęłam ręką. Lepsze fruwające kończyny niż pokaźne atrybuty dowolnie wybranej pop-gwiazdki.
sobota, 13 listopada 2010
Nie ma dla mnie nadziei - Singielka w wielkim mieście
No wiecie... Tak czasem bywa, że wypożycza się książkę z zamiarem czytania jej do poduchy ku pokrzepieniu serca, a wychodzi z tego jedna wielka chała. Podejrzewam, że chał tym więcej, im więcej książek się przerabia, więc poniekąd sama sobie jestem winna.
O, przeczytam sobie coś babskiego, dla odmiany od seryjnych morderców, zamachowców, wampirów i upadłych aniołów. Zabawne to ponoć, jak przekonuje tekst z okładki, stworzone przez babkę zamieszaną w produkcję "Seksu w wielkim mieście", więc na pewno obędzie się bez umoralniających pogadanek. A poza tym, nie ukrywajmy, jestem singielką. Mieszkam w wielkim (na nasze krajowe standardy) mieście*, jestem więc jak najbardziej odpowiednią czytelniczką. Dodatkowy smaczek - główna bohaterka pracuje w branży wydawniczej.
Główna bohaterka pracuje w branży wydawniczej. I jest sama. Na tym podobieństwa się kończą, bo, po pierwsze primo, branża wydawnicza w Stanach różni się od tej naszej, a po drugie Nowy Jork to jednak nie Warszawa, nie? Nie poszła mi identyfikacja z tą pierwszą i najważniejszą? Trudno, do wyboru mam jeszcze kilka samotnych bab. Jedną świeżo rozwiedzioną, którą mąż puścił w trąbę z brazylijską tancerką; jedną nawiedzoną wegetariankę, jedną pogrążoną w depresji eks-właścicielkę kota i jedną eks-prawniczkę, aktualnie na tropie tego jedynego. Wszystkie pragną szczęścia, wszystkie posuwają do ciężkich idiotyzmów, żeby to szczęście wreszcie ucapić. Najdalej posuwa się Julie (oczywiście znowu musiałam grzebać po sieci za imieniem, bo przez tydzień kompletnie zapomniałam), która rzuca aktualne zajęcie i postanawia napisać książkę. O singielkach w różnych krajach. Jej szefowa przełyka jakoś pomysł, więc Julie, z biurowej wyrobniczki, przeistacza się w przyszłą pisarkę i, z otwartym biletem, rusza na podbój świata. To się nazywa risercz.
Wtręt - strasznie bym chciała mieć tyle forsy, żeby sobie zafundować taki risercz. Już sama możliwość podróżowania po świecie, tarzania się w hotelach i poznawania nowych ludzi powinna człowieka uszczęśliwiać. Amen.
Julie odwiedza więc po kolei Francję, Włochy, Brazylię, Szwecję, Indie (pewnie coś pominęłam), spotyka kolejne samotne kobiety, a tymczasem jej przyjaciółki usiłują sobie jakoś radzić w problemami. A z jakimi problemami radzi sobie czytelnik?
Czytelnik musi poradzić sobie z:
- zazdrością, że Julie popyla po całym świecie, ma romans z przystojnym Francuzem, mieszka w luksusowych hotelach i ma monopol na prawdę (tak by wychodziło z jej monologów);
- irytacją, że reszta bab zachowuje się, jakby była niespełna rozumu - autorka z lubością przejaskrawia różne odpały, co nie bardzo trzyma się kupy w zestawieniu z pełnymi zadęcia wyjaśnieniami narratorki, Julie;
- przydługimi dywagacjami na temat sensu tego, czy tamtego;
- wnioskami, które są dość upiorne.
Wnioski, tak na już, po odłożeniu książki, nasuwają się dwa:
- każda singielka marzy o tym, żeby nie być singielką i, choćby stanęła na rzęsach, póki chłopa nie znajdzie, szczęśliwa nie będzie;
- kiedy masz depresję, idź do psychiatry i łykaj pigułki, nie ma się czego wstydzić.
Z wnioskiem drugim się zgadzam, pierwszy budzi moje wątpliwości, bo naprawdę żywię głębokie przekonanie, że niektórzy ludzie odczuwają satysfakcję z, dajmy na to, pracy zawodowej. Ale może się mylę. Może za kilka lat ja również kompletnie sfiksuję i zacznę myśleć wyłącznie o tym, że JESTEM SAMA. Brrrrrr.
Resume, żeby nie było, ze znowu nie ma: można przeczytać, choćby dla kilku społecznych obserwacji, ale ani to specjalnie dowcipne, ani mądre. Napisane tak, że nie stawia oporu. BTW, szczerze żałuję, że Julie nie zawitała do Polski, bo chętnie przeczytałabym o tym, jak sobie radzą baby w naszym kraju. Pewnie wtedy książka byłaby zabawniejsza.
Aha, nie mam złudzeń, w porównaniu z przeciętnym romansidłem, to jest arcydzieło!
*Tak naprawdę mieszkam POD wielkim miastem, w starym PGR, więc może nie jestem tak do końca targetem i smętne, zarośnięte chaszczami pole, które widzę z okna, przesłania mi jedyny właściwy punkt widzenia.
O, przeczytam sobie coś babskiego, dla odmiany od seryjnych morderców, zamachowców, wampirów i upadłych aniołów. Zabawne to ponoć, jak przekonuje tekst z okładki, stworzone przez babkę zamieszaną w produkcję "Seksu w wielkim mieście", więc na pewno obędzie się bez umoralniających pogadanek. A poza tym, nie ukrywajmy, jestem singielką. Mieszkam w wielkim (na nasze krajowe standardy) mieście*, jestem więc jak najbardziej odpowiednią czytelniczką. Dodatkowy smaczek - główna bohaterka pracuje w branży wydawniczej.
Główna bohaterka pracuje w branży wydawniczej. I jest sama. Na tym podobieństwa się kończą, bo, po pierwsze primo, branża wydawnicza w Stanach różni się od tej naszej, a po drugie Nowy Jork to jednak nie Warszawa, nie? Nie poszła mi identyfikacja z tą pierwszą i najważniejszą? Trudno, do wyboru mam jeszcze kilka samotnych bab. Jedną świeżo rozwiedzioną, którą mąż puścił w trąbę z brazylijską tancerką; jedną nawiedzoną wegetariankę, jedną pogrążoną w depresji eks-właścicielkę kota i jedną eks-prawniczkę, aktualnie na tropie tego jedynego. Wszystkie pragną szczęścia, wszystkie posuwają do ciężkich idiotyzmów, żeby to szczęście wreszcie ucapić. Najdalej posuwa się Julie (oczywiście znowu musiałam grzebać po sieci za imieniem, bo przez tydzień kompletnie zapomniałam), która rzuca aktualne zajęcie i postanawia napisać książkę. O singielkach w różnych krajach. Jej szefowa przełyka jakoś pomysł, więc Julie, z biurowej wyrobniczki, przeistacza się w przyszłą pisarkę i, z otwartym biletem, rusza na podbój świata. To się nazywa risercz.
Wtręt - strasznie bym chciała mieć tyle forsy, żeby sobie zafundować taki risercz. Już sama możliwość podróżowania po świecie, tarzania się w hotelach i poznawania nowych ludzi powinna człowieka uszczęśliwiać. Amen.
Julie odwiedza więc po kolei Francję, Włochy, Brazylię, Szwecję, Indie (pewnie coś pominęłam), spotyka kolejne samotne kobiety, a tymczasem jej przyjaciółki usiłują sobie jakoś radzić w problemami. A z jakimi problemami radzi sobie czytelnik?
Czytelnik musi poradzić sobie z:
- zazdrością, że Julie popyla po całym świecie, ma romans z przystojnym Francuzem, mieszka w luksusowych hotelach i ma monopol na prawdę (tak by wychodziło z jej monologów);
- irytacją, że reszta bab zachowuje się, jakby była niespełna rozumu - autorka z lubością przejaskrawia różne odpały, co nie bardzo trzyma się kupy w zestawieniu z pełnymi zadęcia wyjaśnieniami narratorki, Julie;
- przydługimi dywagacjami na temat sensu tego, czy tamtego;
- wnioskami, które są dość upiorne.
Wnioski, tak na już, po odłożeniu książki, nasuwają się dwa:
- każda singielka marzy o tym, żeby nie być singielką i, choćby stanęła na rzęsach, póki chłopa nie znajdzie, szczęśliwa nie będzie;
- kiedy masz depresję, idź do psychiatry i łykaj pigułki, nie ma się czego wstydzić.
Z wnioskiem drugim się zgadzam, pierwszy budzi moje wątpliwości, bo naprawdę żywię głębokie przekonanie, że niektórzy ludzie odczuwają satysfakcję z, dajmy na to, pracy zawodowej. Ale może się mylę. Może za kilka lat ja również kompletnie sfiksuję i zacznę myśleć wyłącznie o tym, że JESTEM SAMA. Brrrrrr.
Resume, żeby nie było, ze znowu nie ma: można przeczytać, choćby dla kilku społecznych obserwacji, ale ani to specjalnie dowcipne, ani mądre. Napisane tak, że nie stawia oporu. BTW, szczerze żałuję, że Julie nie zawitała do Polski, bo chętnie przeczytałabym o tym, jak sobie radzą baby w naszym kraju. Pewnie wtedy książka byłaby zabawniejsza.
Aha, nie mam złudzeń, w porównaniu z przeciętnym romansidłem, to jest arcydzieło!
*Tak naprawdę mieszkam POD wielkim miastem, w starym PGR, więc może nie jestem tak do końca targetem i smętne, zarośnięte chaszczami pole, które widzę z okna, przesłania mi jedyny właściwy punkt widzenia.
wtorek, 2 listopada 2010
Cala prawda, święta prawda i g*** prawda.
W ostatniej analizie GFK dla naszego kochanego największego sprzedawcy książek w Polsce wyszło, że jedynie jakiś nikły procent czytelników ocenia książkę na podstawie okładki. Kazał kolega te badania przejrzeć, to przejrzałam. I postukałam się w głowę.
Nie ocenia się książki po okładce, nie? Po wejściu do księgarni zamykamy wszyscy oczy i staramy się nie widzieć tych pierwszych stron... Ludzie, litości. Respondenci łgali jak najęci, co by wypaść na bardziej inteligentnych, bo lepiej powiedzieć, że tematyka, autor, zainteresowania, niż kapitalna grafika. A ja i tak wiem swoje. O.
Wiem na przykład, że okładka jest integralną częścią książki - jak tytuł. Dotyczy to zwłaszcza książek dla mniej wyrobionego, z całym szacunkiem, czytelnika, czyli tzw. młodzieżówki. Po okładce oceniamy, w ułamku sekundy, czy książka w ogóle może nas zainteresować. To tak jak z reklamą - ledwie mgnienie oka trwa podświadoma ocena graficznego przekazu (tak mi powiedzieli na kursie, a ja się z grafikami nie będę brać za łby), podoba się, albo się nie podoba.
Albo trzecia opcja - jest tak fantastycznie szkaradne, ze aż muszę pomacać.
Mniejsza. Okładka ważną rzeczą jest i nie ma co się tego wstydzić.
Przykład? Idzie nastolatka do księgarni i ma do wyboru:
Albo:
Szybka ocena, dla osoby w jakim wieku jest książka "Danina"? Dwanaście? Dziesięć? A "Tithe"? No chyba dla starszej... A to jest ta sama książka w oryginalnym i polskim wydaniu. Zgłupieć można, prawda?
Oczywiście do dzisiaj powstały za granicą przynajmniej kolejne dwa wydania z różną szatą graficzną, ale żadna z nich nie jest tak porażająca, jak nasza ;-) Nie mogę się doszukać, czy ukazała się po polsku trzecia część tej luźnej serii - "Ironside". Może i nie, a szkoda. Chciałabym zobaczyć, bo jeden z "oryginałów" wygląda tak:
A teraz wszyscy zestawiamy sobie "Ironside" z "Daniną" i powtarzamy głośno: nieeeee, nigdy nie oceniam książki po okładce!
Nie ocenia się książki po okładce, nie? Po wejściu do księgarni zamykamy wszyscy oczy i staramy się nie widzieć tych pierwszych stron... Ludzie, litości. Respondenci łgali jak najęci, co by wypaść na bardziej inteligentnych, bo lepiej powiedzieć, że tematyka, autor, zainteresowania, niż kapitalna grafika. A ja i tak wiem swoje. O.
Wiem na przykład, że okładka jest integralną częścią książki - jak tytuł. Dotyczy to zwłaszcza książek dla mniej wyrobionego, z całym szacunkiem, czytelnika, czyli tzw. młodzieżówki. Po okładce oceniamy, w ułamku sekundy, czy książka w ogóle może nas zainteresować. To tak jak z reklamą - ledwie mgnienie oka trwa podświadoma ocena graficznego przekazu (tak mi powiedzieli na kursie, a ja się z grafikami nie będę brać za łby), podoba się, albo się nie podoba.
Albo trzecia opcja - jest tak fantastycznie szkaradne, ze aż muszę pomacać.
Mniejsza. Okładka ważną rzeczą jest i nie ma co się tego wstydzić.
Przykład? Idzie nastolatka do księgarni i ma do wyboru:
Albo:
Szybka ocena, dla osoby w jakim wieku jest książka "Danina"? Dwanaście? Dziesięć? A "Tithe"? No chyba dla starszej... A to jest ta sama książka w oryginalnym i polskim wydaniu. Zgłupieć można, prawda?
Oczywiście do dzisiaj powstały za granicą przynajmniej kolejne dwa wydania z różną szatą graficzną, ale żadna z nich nie jest tak porażająca, jak nasza ;-) Nie mogę się doszukać, czy ukazała się po polsku trzecia część tej luźnej serii - "Ironside". Może i nie, a szkoda. Chciałabym zobaczyć, bo jeden z "oryginałów" wygląda tak:
A teraz wszyscy zestawiamy sobie "Ironside" z "Daniną" i powtarzamy głośno: nieeeee, nigdy nie oceniam książki po okładce!
Lokomotywa z problemami emocjonalnymi - "Zamachowiec"
Zasypało nas nie tylko wampirami i nieumarłymi wszelkiej maści, ale również literaturą pełną złamanych pierwszo i drugoplanowych bohaterów, którym w życiu coś nie wyszło i którzy, zrządzenie losu stali się tym, kim się stali. Modę zapoczątkował, jak mniemam, Larsson ze swoim „Millenium”, a teraz mamy multum powieści „całkiem jak ‘Millenium’”, „lepszych niż „Millenium’”, i tak dalej...
Porównanie nie bez sensu, bo „Zamachowiec” Marklund również ociera się o środowisko dziennikarskie, a główny jego bohater jest pismakiem. Annika jednakowoż, inaczej niż bohater Larssona, nie zajmuje się dziennikarstwem ekonomicznym, ale szefuje działowi kryminalnemu dziennika. I jak to z dziennikarzem-bohaterem bywa, pakuje się w środek afery. Tym razem zaczyna się od wybuchu na stadionie olimpijskim, w którym ginie jedna z najbardziej wpływowych kobiet w Szwecji, Christiana Furhage – anioł wcielony, wzór cnót i godny naśladowania archetyp. Dlaczego? Co robiła Christina w środku nocy na stadionie i kto zafundował jej ćwiartowanie za pomocą sporego ładunku dynamitu?
„Zamachowiec” nie koncentruje się na poszukiwaniu mordercy, ale na przedstawieniu pracy redakcji tabloidu, która żyje takimi wydarzeniami, jak opisane powyżej. Annika nie jest detektywem i choć życzyłaby sobie znać prawdę na temat okoliczności zgonu Furhage, to jednak pierwszym jej celem jest zbieranie materiału i podbijanie nakładu gazety. Ciekawa perspektywa, nieco odmienna niż w klasycznej powieści kryminalnej. Książkę można podzielić z grubsza na trzy części – mamy w miarę dokładny opis funkcjonowania dziennika, trochę o życiu prywatnym bohaterki, trochę o toczącym się śledztwie. Nacisk położony na gazetę.
Książka jest niezła, choć nie powala na kolana. Czytając, miałam skojarzenia z „Lokomotywą” Tuwima. Kojarzycie? Rusza machina po szynach ospale... Ale może to wyłącznie moje zastrzeżenie? Sama intryga jest ciekawie skonstruowana, tytułowy zamachowiec da się jakoś przełknąć, i odbiorca raczej nie puka się w głowę, czytając jego dziwne wynurzenia. „Ten dom ze mną rozmawia” – piękne, choć skłania do refleksji nad prenumeratorami magazynów poświęconych budowlance i wystrojowi wnętrz.
Interesująco wypada postać pierwszej ofiary, samej Furhage, choć motyw obdzierania bóstw z pozłoty powoli zaczyna mi się przejadać. Już niejako automatem zakładam, że gdy w książce ginie ktoś, kto był symbolem i chodzącym ideałem, pod koniec okaże się, że tak naprawdę pod szykowną koafiurą skrywał rogi. Fe. Stosunkowo najsłabiej, w mojej opinii, nakreślony jest wątek prywatny, sprowadzony właściwie do formy kilku krótkich interludiów – zbliża się Wigilia, Annika nie ma czasu, Annika nawala, Annika krzyczy na dzieci, Annika piecze pierniczki. Mało mi tego, a i samej Annice przydałby się jakiś mocniejszy rys charakteru.
Resume? Warto przeczytać – „Zamachowiec” w ciekawy sposób przedstawia pracę redakcji gazety codziennej i tego, do czego posuwają się reporterzy, by tylko zdobyć soczysty kawałek. Warto przeczytać, ale nie ma co liczyć na to, że któryś z bohaterów na długo zostanie w pamięci.
Aha, to nie jest napisana na kolanie świeżynka pod publiczkę - książkę wydano po raz pierwszy w 1998 roku, a u nas miała premierę jako "Rewanż" w 2002. Teraz mamy 2010 i Czarna Owca odgrzewa nam kotlety. Ten jest niezły.
Łał, i pomyśleć, że to ta sama książka...
Porównanie nie bez sensu, bo „Zamachowiec” Marklund również ociera się o środowisko dziennikarskie, a główny jego bohater jest pismakiem. Annika jednakowoż, inaczej niż bohater Larssona, nie zajmuje się dziennikarstwem ekonomicznym, ale szefuje działowi kryminalnemu dziennika. I jak to z dziennikarzem-bohaterem bywa, pakuje się w środek afery. Tym razem zaczyna się od wybuchu na stadionie olimpijskim, w którym ginie jedna z najbardziej wpływowych kobiet w Szwecji, Christiana Furhage – anioł wcielony, wzór cnót i godny naśladowania archetyp. Dlaczego? Co robiła Christina w środku nocy na stadionie i kto zafundował jej ćwiartowanie za pomocą sporego ładunku dynamitu?
„Zamachowiec” nie koncentruje się na poszukiwaniu mordercy, ale na przedstawieniu pracy redakcji tabloidu, która żyje takimi wydarzeniami, jak opisane powyżej. Annika nie jest detektywem i choć życzyłaby sobie znać prawdę na temat okoliczności zgonu Furhage, to jednak pierwszym jej celem jest zbieranie materiału i podbijanie nakładu gazety. Ciekawa perspektywa, nieco odmienna niż w klasycznej powieści kryminalnej. Książkę można podzielić z grubsza na trzy części – mamy w miarę dokładny opis funkcjonowania dziennika, trochę o życiu prywatnym bohaterki, trochę o toczącym się śledztwie. Nacisk położony na gazetę.
Książka jest niezła, choć nie powala na kolana. Czytając, miałam skojarzenia z „Lokomotywą” Tuwima. Kojarzycie? Rusza machina po szynach ospale... Ale może to wyłącznie moje zastrzeżenie? Sama intryga jest ciekawie skonstruowana, tytułowy zamachowiec da się jakoś przełknąć, i odbiorca raczej nie puka się w głowę, czytając jego dziwne wynurzenia. „Ten dom ze mną rozmawia” – piękne, choć skłania do refleksji nad prenumeratorami magazynów poświęconych budowlance i wystrojowi wnętrz.
Interesująco wypada postać pierwszej ofiary, samej Furhage, choć motyw obdzierania bóstw z pozłoty powoli zaczyna mi się przejadać. Już niejako automatem zakładam, że gdy w książce ginie ktoś, kto był symbolem i chodzącym ideałem, pod koniec okaże się, że tak naprawdę pod szykowną koafiurą skrywał rogi. Fe. Stosunkowo najsłabiej, w mojej opinii, nakreślony jest wątek prywatny, sprowadzony właściwie do formy kilku krótkich interludiów – zbliża się Wigilia, Annika nie ma czasu, Annika nawala, Annika krzyczy na dzieci, Annika piecze pierniczki. Mało mi tego, a i samej Annice przydałby się jakiś mocniejszy rys charakteru.
Resume? Warto przeczytać – „Zamachowiec” w ciekawy sposób przedstawia pracę redakcji gazety codziennej i tego, do czego posuwają się reporterzy, by tylko zdobyć soczysty kawałek. Warto przeczytać, ale nie ma co liczyć na to, że któryś z bohaterów na długo zostanie w pamięci.
Aha, to nie jest napisana na kolanie świeżynka pod publiczkę - książkę wydano po raz pierwszy w 1998 roku, a u nas miała premierę jako "Rewanż" w 2002. Teraz mamy 2010 i Czarna Owca odgrzewa nam kotlety. Ten jest niezły.
Łał, i pomyśleć, że to ta sama książka...
piątek, 29 października 2010
Siła przyciągania - "Grawitacja"
Siła przyciągania – „Grawitacja”
Boże błogosław Gerritsen za to, że twardo nie umieszcza w swoich książkach wątków metafizycznych i nie wykonuje wolt w stylu Michaela Palmera, którego chwilami w ogóle nie da się czytać. O Cooku nie wspomnę. Amen.
Powinnam może napisać o „Mumii”, a nie o książce, która, nie dość, że ukazała się kilka lat temu, to na dodatek jest trudno dostępna, ale „Mumia” wyszła w tak fatalnym tłumaczeniu, że wolę uczcić ją chwilą milczenia. Ciężkiego – pana Z. K. najchętniej bym ubiła. Ad rem. „Grawitację” przeczytałam sobie właśnie po raz drugi i przez kilka lat niczego ze swego czaru nie straciła. Tytułem wyjaśnienia jest to thriller medyczny rozgrywający się na pokładzie stacji kosmicznej, hen, hen, ponad powierzchnią ziemi. Oraz, częściowo, w siedzibie NASA. O co biega? Ano o dziwną chorobę, która wybija jednego po drugim międzynarodową obsadę stacji. Zaczyna się niewinnie – od niewyjaśnionej plagi dotykającej doświadczalne myszy (piękna scenka, gdy zawieszony w stanie nieważkości gryzoń wysuwa język, by schwycić kropelkę unoszącej się cieczy), kończy na regularnej jatce i trepanacji jednej, rokującej nadzieje, czaszki.
Mamy dwoje bohaterów przygotowujących się do rozwodu, choć wciąż nie przestali się kochać, mamy wojskowy eksperyment i badania pradawnych archaeonów... Ale nade wszystko mamy sensowną, napisaną w zgrabny sposób, trzymającą w napięciu historię, której klimat przypomina miejscami „Obcego – Ósmego pasażera Nostromo”. Tym razem pasażerem jest Chimera. Mamy klimat odciętego od świata zewnętrznego miejsca, zamkniętej, ograniczonej przestrzeni i paraliżującego lęku. I to się trzyma kupy, co ostatnio zdarza się rzadko.
Polecam nie tylko miłośnikom thrillerów medycznych i powieści sci-fi (trochę sci-fi w „Grawitacji” jest, ale Chimera, choć zdecydowanie obca, nie biega i nie wymachuje mieczem świetlnym), ale również tym wszystkim, którzy mają ochotę rozerwać się przy powieści sensacyjnej i nie czują oporów przed czytaniem obrzydliwych opisów. Mnie to, co za wstyd, nie rusza. „Grawitację” czytałam przy kolacji i bardziej niż wyobrażenie puchnących zwłok, przeszkadzał mi format książki – pocket. Takie małe coś, co kosztuje mniej i ma przykry zwyczaj samo się zamykać, gdy się je rozłoży na kolanach pod michą sałatki.
Znacie jakąś inną powieść, w której jest opis operacji przeprowadzanej w stanie nieważkości?
Boże błogosław Gerritsen za to, że twardo nie umieszcza w swoich książkach wątków metafizycznych i nie wykonuje wolt w stylu Michaela Palmera, którego chwilami w ogóle nie da się czytać. O Cooku nie wspomnę. Amen.
Powinnam może napisać o „Mumii”, a nie o książce, która, nie dość, że ukazała się kilka lat temu, to na dodatek jest trudno dostępna, ale „Mumia” wyszła w tak fatalnym tłumaczeniu, że wolę uczcić ją chwilą milczenia. Ciężkiego – pana Z. K. najchętniej bym ubiła. Ad rem. „Grawitację” przeczytałam sobie właśnie po raz drugi i przez kilka lat niczego ze swego czaru nie straciła. Tytułem wyjaśnienia jest to thriller medyczny rozgrywający się na pokładzie stacji kosmicznej, hen, hen, ponad powierzchnią ziemi. Oraz, częściowo, w siedzibie NASA. O co biega? Ano o dziwną chorobę, która wybija jednego po drugim międzynarodową obsadę stacji. Zaczyna się niewinnie – od niewyjaśnionej plagi dotykającej doświadczalne myszy (piękna scenka, gdy zawieszony w stanie nieważkości gryzoń wysuwa język, by schwycić kropelkę unoszącej się cieczy), kończy na regularnej jatce i trepanacji jednej, rokującej nadzieje, czaszki.
Mamy dwoje bohaterów przygotowujących się do rozwodu, choć wciąż nie przestali się kochać, mamy wojskowy eksperyment i badania pradawnych archaeonów... Ale nade wszystko mamy sensowną, napisaną w zgrabny sposób, trzymającą w napięciu historię, której klimat przypomina miejscami „Obcego – Ósmego pasażera Nostromo”. Tym razem pasażerem jest Chimera. Mamy klimat odciętego od świata zewnętrznego miejsca, zamkniętej, ograniczonej przestrzeni i paraliżującego lęku. I to się trzyma kupy, co ostatnio zdarza się rzadko.
Polecam nie tylko miłośnikom thrillerów medycznych i powieści sci-fi (trochę sci-fi w „Grawitacji” jest, ale Chimera, choć zdecydowanie obca, nie biega i nie wymachuje mieczem świetlnym), ale również tym wszystkim, którzy mają ochotę rozerwać się przy powieści sensacyjnej i nie czują oporów przed czytaniem obrzydliwych opisów. Mnie to, co za wstyd, nie rusza. „Grawitację” czytałam przy kolacji i bardziej niż wyobrażenie puchnących zwłok, przeszkadzał mi format książki – pocket. Takie małe coś, co kosztuje mniej i ma przykry zwyczaj samo się zamykać, gdy się je rozłoży na kolanach pod michą sałatki.
Znacie jakąś inną powieść, w której jest opis operacji przeprowadzanej w stanie nieważkości?
wtorek, 26 października 2010
Creme de la creme - propozycje wydawnicze
Uwielbiam czytać propozycje wydawnicze - zwłaszcza opisy projektów, które właśnie się tworzą, jeszcze nie zostały wydane, ale jak już zostaną wydane, na mur i beton staną się bestsellerami, które na zawsze zmienią obraz literatury. Pomijam tutaj nawiedzonych pisarzy, którzy popełnili właśnie dzieło życia i pałają dziką chęcią podzielenia się nim z resztą ludzkości, choć te, rzecz oczywista, również bywają porażająco zabawne.
Siedzę i rechoczę, bo przypomniałam sobie o jednej takiej powieści, co to ma być. Na fali nieumarłych. Uwielbiam nieumarłych, dobrze się sprzedają. A dlaczego tak mi wesoło? Mamy legion wampirów, mamy również wilkołaki, duchy i wszystkie odmiany dusz przeklętych. Plus upadłe anioły. Powoli kończy się atrakcyjne potwory...
Więc dawaj! Neogotycki, wiktoriański, zapierający dech w piersiach, postapokaliptyczny romans niewinnej dziewicy i zombie. Serio. Zbaraniałam, bo zombie kojarzy mi się z nieświeżym zewłokiem, któremu co i rusz coś tam odpada i w charakterze amanta jakoś nigdy go sobie nie wyobrażałam.
Jak to się robi z zombie? - zapytała równie skołowana szefowa.
No właśnie, jak to się robi z zombie? Najpierw przekonają się czytelnicy za wielką wodą, a potem pewnie i my, tuziemcy. Na razie moja wyobraźnia spasowała, odmówiła współpracy i, gdy ją naciskam, galopuje w stronę groteski.
No bo jak to się robi z zombie? Poza tym, że raczej ostrożnie?
Brrr...
Ale, jak mniemam, i tak będzie większym hitem niż gotowa do wydania powieść dla dzieci, której bohaterami są różne produkty spożywcze ze szczególnym uwzględnieniem serów pleśniowych. Cudo.
Siedzę i rechoczę, bo przypomniałam sobie o jednej takiej powieści, co to ma być. Na fali nieumarłych. Uwielbiam nieumarłych, dobrze się sprzedają. A dlaczego tak mi wesoło? Mamy legion wampirów, mamy również wilkołaki, duchy i wszystkie odmiany dusz przeklętych. Plus upadłe anioły. Powoli kończy się atrakcyjne potwory...
Więc dawaj! Neogotycki, wiktoriański, zapierający dech w piersiach, postapokaliptyczny romans niewinnej dziewicy i zombie. Serio. Zbaraniałam, bo zombie kojarzy mi się z nieświeżym zewłokiem, któremu co i rusz coś tam odpada i w charakterze amanta jakoś nigdy go sobie nie wyobrażałam.
Jak to się robi z zombie? - zapytała równie skołowana szefowa.
No właśnie, jak to się robi z zombie? Najpierw przekonają się czytelnicy za wielką wodą, a potem pewnie i my, tuziemcy. Na razie moja wyobraźnia spasowała, odmówiła współpracy i, gdy ją naciskam, galopuje w stronę groteski.
No bo jak to się robi z zombie? Poza tym, że raczej ostrożnie?
Brrr...
Ale, jak mniemam, i tak będzie większym hitem niż gotowa do wydania powieść dla dzieci, której bohaterami są różne produkty spożywcze ze szczególnym uwzględnieniem serów pleśniowych. Cudo.
poniedziałek, 25 października 2010
Zamiast Parandowskiego - "Rozkosze nocy"
Kolejna książka sponsorowana przez nastoletnie miłośniczki wampirów, które przepuszczają fortunę na coraz gorsze powieści o nieumarłych przystojniakach. Gdyby nie koniunktura, nikt by tego nie pisał i nie wydawał... Mniam. Wspaniałe, żeby się odmóżdżyć, pomyślałam, złakniona sążnistych opisów seksualnych doznań. A tak, właśnie seksualnych doznań. Pikantne sceny. Tęsknota. Takie tam. Czasem jestem głupia baba i lubię się zwinąć na kanapie z jakimś kretyńskim romansem. To moje „M jak miłość” i „Plebania” w jednym.
O czym traktuje fabuła? Otóż pewnego dnia piękna Amanda, zadeklarowana miłośniczka prozaicznego, pozbawionego wątków paranormalnych życia, budzi się przykuta kajdanami Zeusa do blondwłosego bóstwa w skórzanym płaszczu. Czując przylegające do swego ciała boskie ciało nieznajomego, czując smukłe mięśnie ramion i twardy, jak w marmurze ciosany, brzuch, odczuwa niepokojące pożądanie - pożądanie które będzie narastać przez kolejnych sto stron. Obustronnie, jak się okaże i wreszcie skutecznie. Ba, niebawem wyjdzie na jaw, że jedynie dzięki pożądaniu wspaniałemu bohaterowi, niegdysiejszemu generałowi starożytnej armii, uda się przetrwać. I pokonać złego demona Desideriusa.
Łał. Jak to dobrze, że są na świecie dobrzy ludzie, którzy pożyczają mi takie książki, dzięki czemu nie muszę ich (książek, nie ludzi) kupować i nie mam potem kaca moralnego z powodu wydania ponad trzech dych na... Mitologię w nowej wersji? Beletrystyczne opracowanie rozważań profesora Lwa-Starowicza? Papier toaletowy? Nie, na papier to się nie nadaje – za sztywne.
Jeśli chcecie zobaczyć, jak twórczo można rozwinąć wątki z mitologii greckiej i macie do zmarnowania parę godzin – darujcie sobie tę książkę. Jeśli lubicie czytać o honorowym poświęceniu* przystojnych, posągowych mężczyzn w skórzanych portkach i ciemnych okularach – darujcie sobie tę książkę. Jeśli macie fazę na jeszcze jednego wampira z problemami emocjonalnymi – darujcie sobie tę książkę. Jeśli naszła was chęć na coś lekko erotycznego – darujcie sobie tę książkę...
Jeśli chcecie przeczytać o dawnym generale, który poświęcił się dla miłości i zmartwychwstał dzięki greckim bóstwom jako mściciel, który nosi czarny płaszcz, jeździ Ferrari i nieustająco ma problem z wybrzuszeniem w spodniach, a także jesteście gotowi na dziesięć kapka w kapkę podobnych scen erotycznych z sutkami w roli głównej i chcecie się dowiedzieć, jak reagują wampiry na bitą śmietanę, jak również nie straszne wam moralne i emocjonalne dywagacje na poziomie intelektualnym dżdżownicy – rozważcie, czy nie wypożyczyć sobie tej książki. Ale nie kupujcie. Kupcie, jeśli kochacie wydawnictwo MAG i bardzo chcecie zasilić je finansowo. Innego powodu nie widzę.
Książka jest nudna i to jej główna wada. Z powieści Hamilton przynajmniej można się pośmiać, nawet gdy autorka pisze o gościach w przejrzystych koszulach. Ale Kenyon? Kenyon jest tak strasznie na serio, że nie idzie bez ziewania strawić kolejnego opisu bicepsów, tricepsów, tyłka i gładkiej skóry, zwłaszcza, ze język jest siermiężny, a przekład niestaranny. Och, są momenty zabawne – nawet całkiem sporo, problem w tym, że czytelnik śmieje się niekoniecznie w tych momentach, w których powinien i raczej z bohaterów, niż z bohaterami. Jak, na litość boską, można nie rechotać, czytając piętnasty nadęty opis jego dziwnie smutnych, kryjących jakiś pradawny ból, oczu?!
* SPOJLER: on naprawdę się poświęca, zrozumcie; jeśli dojdzie, straci moc. Więc nie dochodzi. Bohatersko. Raz po raz. A potem patrzy na nią i cierpi... Zgroza.
O czym traktuje fabuła? Otóż pewnego dnia piękna Amanda, zadeklarowana miłośniczka prozaicznego, pozbawionego wątków paranormalnych życia, budzi się przykuta kajdanami Zeusa
Łał. Jak to dobrze, że są na świecie dobrzy ludzie, którzy pożyczają mi takie książki, dzięki czemu nie muszę ich (książek, nie ludzi) kupować i nie mam potem kaca moralnego z powodu wydania ponad trzech dych na... Mitologię w nowej wersji? Beletrystyczne opracowanie rozważań profesora Lwa-Starowicza? Papier toaletowy? Nie, na papier to się nie nadaje – za sztywne.
Jeśli chcecie zobaczyć, jak twórczo można rozwinąć wątki z mitologii greckiej i macie do zmarnowania parę godzin – darujcie sobie tę książkę. Jeśli lubicie czytać o honorowym poświęceniu* przystojnych, posągowych mężczyzn w skórzanych portkach i ciemnych okularach – darujcie sobie tę książkę. Jeśli macie fazę na jeszcze jednego wampira z problemami emocjonalnymi – darujcie sobie tę książkę. Jeśli naszła was chęć na coś lekko erotycznego – darujcie sobie tę książkę...
Jeśli chcecie przeczytać o dawnym generale, który poświęcił się dla miłości i zmartwychwstał dzięki greckim bóstwom jako mściciel, który nosi czarny płaszcz, jeździ Ferrari i nieustająco ma problem z wybrzuszeniem w spodniach, a także jesteście gotowi na dziesięć kapka w kapkę podobnych scen erotycznych z sutkami w roli głównej i chcecie się dowiedzieć, jak reagują wampiry na bitą śmietanę, jak również nie straszne wam moralne i emocjonalne dywagacje na poziomie intelektualnym dżdżownicy – rozważcie, czy nie wypożyczyć sobie tej książki. Ale nie kupujcie. Kupcie, jeśli kochacie wydawnictwo MAG i bardzo chcecie zasilić je finansowo. Innego powodu nie widzę.
Książka jest nudna i to jej główna wada. Z powieści Hamilton przynajmniej można się pośmiać, nawet gdy autorka pisze o gościach w przejrzystych koszulach. Ale Kenyon? Kenyon jest tak strasznie na serio, że nie idzie bez ziewania strawić kolejnego opisu bicepsów, tricepsów, tyłka i gładkiej skóry, zwłaszcza, ze język jest siermiężny, a przekład niestaranny. Och, są momenty zabawne – nawet całkiem sporo, problem w tym, że czytelnik śmieje się niekoniecznie w tych momentach, w których powinien i raczej z bohaterów, niż z bohaterami. Jak, na litość boską, można nie rechotać, czytając piętnasty nadęty opis jego dziwnie smutnych, kryjących jakiś pradawny ból, oczu?!
* SPOJLER: on naprawdę się poświęca, zrozumcie; jeśli dojdzie, straci moc. Więc nie dochodzi. Bohatersko. Raz po raz. A potem patrzy na nią i cierpi... Zgroza.
czwartek, 22 lipca 2010
Gdzie te chłopy? "Nieprzyjaciel" Childa
Zastanawia mnie czasem, dlaczego z takim zapałem rzucam się na kolejne tomy o Jacku Reacherze, byłym majorze żandarmerii wojskowej, który nieustannie popada w jakieś koszmarne tarapaty. Dlaczego fascynuje mnie kwestia konfliktu między wojskami pancernymi a resztą amerykańskiej armii i po jakie licho mi wiedzieć, jak sensownie zastrzelić kogoś z odosobnionego miejsca na wielopoziomowym parkingu? Co jest takiego wciągającego w kilkustronicowym opisie poszukiwań opakowania po jogurcie truskawkowym i na diabła mi informacja o tym, jak zbudowany jest artyleryjski ślepak...
Nie wiem, nieważne. Lubię Reachera, lubię książki Childa i nawet jeśli jednej z nich nie udało mi się strawić, wciąż będę wypatrywać kolejnych. Może dlatego, że, co za miła odmiana po dziełach Chattama i Grange, bohater tych powieści nie jest idiotą i używa mózgu. Na zmianę z pięściami, ale coś pierwotnego we mnie chce czytać o pięściach, pod tym jednakowoż warunkiem, że coś jest do tych pięści doczepione.
"Nieprzyjaciel", czyli wydana ostatnio nakładem Albatrosa (pozdrawiam, pozdrawiam, gratuluję klimatyzacji!) odsłona przygód pancernego Jacka dzieje się chronologicznie wcześniej niż poprzednie tomy. Rok 1990, upadek Muru Berlińskiego, Reacher wciąż jeszcze jest majorem żandarmerii, a nie, jak zazwyczaj, byłym, emerytowanym żołnierzem. I jako major żandarmerii, wpada na trop spisku, który może zmienić oblicze armii. Brzmi kretyńsko? Ano kretyńsko, 90% bohaterów powieści sensacyjnych wpada na:
trop spisku, który może zagrozić
dowolnie wybranej rzeczy, a najczęściej całemu światu. Tym się wróbelek nie różni.
Różni się sposobem prowadzenia narracji, mnogością zabawnych często szczegółów i milionem pierdół, które powinny przeszkadzać w odbiorze, ale wcale nie przeszkadzają. Kiedy Reacher dokądś idzie, wiemy, ile przejdzie kilometrów, z jaką prędkością i co zobaczy po drodze. Kiedy Reacher kogoś grzmoci, wiemy dlaczego w ten, a nie inny sposób. Kiedy Reacher kogoś tropi, wiemy dokładnie, co robi i w jakim celu. I być może to właśnie jest zabawne i odświeżające w powieściach Childa - sporo praktycznych detali dla odmiany od smętnych pseudopsychologicznych rozważań.
Ad rem, żeby nie było, że znowu sobie dywaguję - "Nieprzyjaciel", nietypowo po raz drugi, narrację ma pierwszoosobową i wyjaśnia co nie co o pochodzeniu i rodzinie Reachera. Zaczyna się od niespodziewanego przeniesienia majora z Panamy, niedługo później w podrzędnym hoteliku zostaje znaleziony dwugwiazdkowy generał wojsk pancernych, który zahaczył o Stany w drodze na konferencję, a chwilę potem trupem pada żona tegoż generała, która, w trakcie włamania, obrywa w łeb łomem. Generał zamordowany nie został. Zszedł tragicznie w wyniku zawału, prawdopodobnie podczas stosunku z prostytutką. Enigmatyczną, bo znaleźć jej nie sposób... Reacher, oczywiście, usiłuje dogrzebać się prawdy na przekór nowemu przełożonemu, który prawdę usiłuje zagrzebać i po jakimś czasie dochodzi do wniosku, że ktoś buchnął tajny przez poufny plan wspomnianej wcześniej konferencji. Planu ani widu, ani słychu, za to sytuacja wyraźnie się zagęszcza...
I byłaby to kolejna podobna do innych powieść, gdyby nie Jack Reacher, jeden z naprawdę najbardziej charakterystycznych bohaterów literatury sensacyjnej, ciekawszy nawet od tandemu Win&Bolitar Harlana Cobena i na pewno bardziej zabawny niż Hieronymus Bosh Connely'ego, choć ten ostatni wzbudza we mnie ogromną sympatię. I gdyby nie specyficzny sposób prowadzenia narracji.
Można, jak mniemam, lubić, albo nie lubić, ja literaturę sensacyjną wciągam nosem i tylko czasem dostaję nieżytu przy co bardziej grafomańskich tekstach - i rekomenduję. Wszystkim, którzy lubią inteligentną sensację, którzy lubią przeczytać parę książek o tym samym bohaterze i którzy chcieliby się dowiedzieć, dlaczego należący do wyposażenia armii łom wygląda tak, a nie inaczej. Polecam również babom, którym tęskni się za bohaterem, który robi swoje, nie rozdzierając szat i nie wyflaczając się, jak, nie przymierzając, Edzio ze "Zmierzchu" albo, żeby pozostać w klimacie, monsieur Brolin z książek Chattama (który do wniosków dochodzi wtedy, gdy czytelnik najchętniej by go zastrzelił).
A teraz podejmę drugą próbę zmierzenia się z tytułem "Nic do stracenia", bo przy tym tomie odpadłam. Ale może miałam kiepski dzień.
Nie wiem, nieważne. Lubię Reachera, lubię książki Childa i nawet jeśli jednej z nich nie udało mi się strawić, wciąż będę wypatrywać kolejnych. Może dlatego, że, co za miła odmiana po dziełach Chattama i Grange, bohater tych powieści nie jest idiotą i używa mózgu. Na zmianę z pięściami, ale coś pierwotnego we mnie chce czytać o pięściach, pod tym jednakowoż warunkiem, że coś jest do tych pięści doczepione.
"Nieprzyjaciel", czyli wydana ostatnio nakładem Albatrosa (pozdrawiam, pozdrawiam, gratuluję klimatyzacji!) odsłona przygód pancernego Jacka dzieje się chronologicznie wcześniej niż poprzednie tomy. Rok 1990, upadek Muru Berlińskiego, Reacher wciąż jeszcze jest majorem żandarmerii, a nie, jak zazwyczaj, byłym, emerytowanym żołnierzem. I jako major żandarmerii, wpada na trop spisku, który może zmienić oblicze armii. Brzmi kretyńsko? Ano kretyńsko, 90% bohaterów powieści sensacyjnych wpada na:
trop spisku, który może zagrozić
dowolnie wybranej rzeczy, a najczęściej całemu światu. Tym się wróbelek nie różni.
Różni się sposobem prowadzenia narracji, mnogością zabawnych często szczegółów i milionem pierdół, które powinny przeszkadzać w odbiorze, ale wcale nie przeszkadzają. Kiedy Reacher dokądś idzie, wiemy, ile przejdzie kilometrów, z jaką prędkością i co zobaczy po drodze. Kiedy Reacher kogoś grzmoci, wiemy dlaczego w ten, a nie inny sposób. Kiedy Reacher kogoś tropi, wiemy dokładnie, co robi i w jakim celu. I być może to właśnie jest zabawne i odświeżające w powieściach Childa - sporo praktycznych detali dla odmiany od smętnych pseudopsychologicznych rozważań.
Ad rem, żeby nie było, że znowu sobie dywaguję - "Nieprzyjaciel", nietypowo po raz drugi, narrację ma pierwszoosobową i wyjaśnia co nie co o pochodzeniu i rodzinie Reachera. Zaczyna się od niespodziewanego przeniesienia majora z Panamy, niedługo później w podrzędnym hoteliku zostaje znaleziony dwugwiazdkowy generał wojsk pancernych, który zahaczył o Stany w drodze na konferencję, a chwilę potem trupem pada żona tegoż generała, która, w trakcie włamania, obrywa w łeb łomem. Generał zamordowany nie został. Zszedł tragicznie w wyniku zawału, prawdopodobnie podczas stosunku z prostytutką. Enigmatyczną, bo znaleźć jej nie sposób... Reacher, oczywiście, usiłuje dogrzebać się prawdy na przekór nowemu przełożonemu, który prawdę usiłuje zagrzebać i po jakimś czasie dochodzi do wniosku, że ktoś buchnął tajny przez poufny plan wspomnianej wcześniej konferencji. Planu ani widu, ani słychu, za to sytuacja wyraźnie się zagęszcza...
I byłaby to kolejna podobna do innych powieść, gdyby nie Jack Reacher, jeden z naprawdę najbardziej charakterystycznych bohaterów literatury sensacyjnej, ciekawszy nawet od tandemu Win&Bolitar Harlana Cobena i na pewno bardziej zabawny niż Hieronymus Bosh Connely'ego, choć ten ostatni wzbudza we mnie ogromną sympatię. I gdyby nie specyficzny sposób prowadzenia narracji.
Można, jak mniemam, lubić, albo nie lubić, ja literaturę sensacyjną wciągam nosem i tylko czasem dostaję nieżytu przy co bardziej grafomańskich tekstach - i rekomenduję. Wszystkim, którzy lubią inteligentną sensację, którzy lubią przeczytać parę książek o tym samym bohaterze i którzy chcieliby się dowiedzieć, dlaczego należący do wyposażenia armii łom wygląda tak, a nie inaczej. Polecam również babom, którym tęskni się za bohaterem, który robi swoje, nie rozdzierając szat i nie wyflaczając się, jak, nie przymierzając, Edzio ze "Zmierzchu" albo, żeby pozostać w klimacie, monsieur Brolin z książek Chattama (który do wniosków dochodzi wtedy, gdy czytelnik najchętniej by go zastrzelił).
A teraz podejmę drugą próbę zmierzenia się z tytułem "Nic do stracenia", bo przy tym tomie odpadłam. Ale może miałam kiepski dzień.
środa, 21 lipca 2010
A wiking wdział szarawary i katanę chwycił - Brent Weeks
Chyba powinnam była opisywać tę trylogię jak Bozia przykazała, bo jednym tomie, ale, po pierwsze primo, gdy brnęłam przez pierwszy tom, do głowy mi nie przyszło zakładać bloga, po drugie primo, gdy czytałam drugi tom, byłam ciężko zawalona robotą (niektórzy dla odstresowania oglądają TV, ja czytam książki, bo TV wymaga ode mnie koncentrowania się na wielkim pudle w pokoju, a w tym jestem beznadziejna), po trzecie primo - ciągle mam coś do zrobienia, napisania, złożenia, zaprojektowania, więc zazwyczaj mi się nie chce...
Więc recenzji a tergo nie będzie, nie dlatego, że źle się kojarzy, ale przez wzgląd na moją sklerozę. "Droga cienia" rozmyła mi się w pamięci, przygnieciona kolejnymi lekturami, "Na krawędzi cienia" pamiętam trzy po trzy, ale "Poza cieniem" skończyłam kilka dni temu i coś tam jeszcze pamiętam. Niewiele, ale zawsze.
O czym są książki Weeksa? Fantasy, w miarę regularne, osadzone w wymyślonym przez autora świecie, którego części stylizowane są na kawałki świata naszego prawdziwego, przynajmniej pod względem kultutowym. Mnóstwo dziwnych, wziętych z sufitu nazw, sporo dziwacznych, nie trzymających się kupy postaci plus bogini Kali, coś w deseń wyższego anioła upadłego, grożąca, na samym końcu integralności świata. IMO największym zagrożeniem dla integralności świata był i jest sam autor, który skleił powieści na kropelkę, ale mniejsza o to.
Mamy więc młodego ulicznika, Merkuriusza, który trafia pod opiekę siepacza, Blinta, zawodowego mordercy od zadań specjalnych, który, gdy przyjmie na kogoś zlecenie, zrealizuje je na 110%. Amen. Motyw uczeń - mistrz ograny jest do bólu, ale nikt niczego lepszego na przestrzeni lat nie wymyślił, niech więc będzie. W pierwszym tomie obserwujemy trudną i brutalną naukę Merkuriusza, jego przemianę w Kylara, siepacza, oraz najazd Sił Zła na państewko, w którym rzecz się dzieje. W miarę, jak akcja się rozwija, dowiadujemy się więcej o miejscowej mafii, o samym Durzo, który, co za niespodzianka, okaże się kimś więcej niż tylko najlepszym z najlepszych najemnych morderców, poznajemy również historię nieszczęśliwej miłości Merkuriusza / Kylara do oszpeconej w dzieciństwie dziewczyny. Na razie jest spokojnie, później miłość zacznie buchać bohaterom uszami.
Magii tu co nie miara, i to jest mój pierwszy zarzut, bo generalnie, jako stara baba, wolę, gdy bohaterowie posługują się inteligencją, a nie ognistymi kulami, ale, że większość z tych bohaterów młoda, można im to, przy odrobinie wysiłku, wybaczyć.
To tyle tła - Merkuriusz zostaje siepaczem, posiadaczem magicznego ka'kari, dzierżycielem magicznego miecza, Sędziego. I przeżywa moralne rozterki, które, jak łatwo się domyślić, skłonią go do porzucenia obrzydliwego fachu i ucieczki z oblężonego miasta. Kylar ma zamiar żyć długo i szczęśliwie z piękną (choć pochlastaną) Elene, która w żadnej mierze nie może zaakceptować tego, kim jej oblubieniec jest, i nawraca go na jedynie właściwą ścieżkę praworządności... Nie wyjdzie jej to, krew nie woda, Kylar zyskał nieśmiertelność, Kylar chce zabijać, Kylar chce być sprawiedliwy. Kylar pozbędzie się Króla-Boga!
Gdyby autor podarował sobie udziwniania świata, czytelnikowi mogłoby być lżej.
Co mnie w tej książce dziko zachwyca? Ani zachwyca mnie zachwycenie scen powszechnie uważanych za obsceniczne z dywagacjami na temat dziewictwa Kylara, które to dywagacje, nakręcone przez pożerające bohatera pożądanie (a Elene mu nie da przed ślubem, bo nie, o), powtarzają się jak kwaśne deszcze. Zachwyca mnie konsekwencja w zachowaniu bohaterów, którzy, utraciwszy wszystko, co dla nich ważne na stronie setnej, na stronie kolejnej żartują sobie w najlepsze, wymieniając dowcipne uwagi (wprowadźmy trochę humoru, pomyślał autor). Zachwyca mnie długość rozdziałów, które potrafią mieć np. 2 strony... Zachwycają mnie motywacje bohaterów, co jedna to lepsza, bardziej szlachetna. Sami bohaterowie również mnie zachwycają.
Kylar - bo jest Aniołem Nocy, nieśmiertelnym zabójcą, ramieniem sprawiedliwości, superhipertwardym gościem, który wciąż nie może skonsumować związku za czem odczuwa, jak mniemam, bolesne skurcze jąder.
Logan - przyszły król, bo jest tak szlachetny, odważny i wytrwały, że już bardziej nie można. I też jest prawiczkiem, ciężko doświadczonym przez los.
Elene - która zasługuje na oddzielny akapit. Postać jak środek wymiotny, doświadczona w dzieciństwie, od dawna kochająca Kylara, dziewica, której szlachetności mogłaby jej pozazdrości Matka Teresa. Typowa-typowa słodka kobietka, której obecność pozwala autorowi napisać ckliwe do imentu, za to szalenie zabawne zakończenie, w którym udział wezmą: wielka miłość, jeszcze większe poświęcenie, przeogromna rozpacz i całe stada czerwonych tulipanów upamiętniających nieszczęśliwą, zakończoną tragicznie MIŁOŚĆ. Wielkimi literami, bo małe nie oddają jej natężenia.
Książki są naiwne - bohaterowie młodzi, niedoświadczeni, obolali od seksualnego niespełnienia, biorą udział w ratowaniu świata, który to świat da się, oczywiście uratować, właśnie z powodu czystości ich zamiarów, szlachetności i gotowości do poświęceń. Być może również przez wzgląd na ich wstrzemięźliwość.
A ja nadal z tęsknotą wspominam, jak ścięli Eddarda Starka i jak młodsza córka tegoż posłużyła się łasicową zupą. Może jestem cyniczna... Ale Lannister nie srał złotem, że się tak wyrażę, a Tyrion miał metr z kawałkiem i zdefasonowaną gębę.
Co jeszcze? Znalazło się w książce kilka kawałków jakby zapożyczonych skądinąd - zakon sióstr, które miały plany eugeniczne, kazirodczy związek między parą królewską, ale wszystko to blednie w zestawieniu z przeplataną: tragedia, dowcipny dialog, tragedia, dowcipny dialog, tragedia, obolałe jądra, dowcipny dialog, obolałe jądra, tragedia, dowcipny dialog...
I kolejne poświęcenie, tym razem w wykonaniu Vi Sovari, siepaczki, która, zakochana w Kylarze, zostaje skazana na wysłuchiwanie jego umizgów do Eleny, a później przeżywania na boku ich uniesień, gdy problem obolałych jąder traci na aktualności. Weeks ma pornograficzną wyobraźnię i fajnie, szkoda tylko, że bohaterowie tacy kryształowi...
Reasumując - da się to przeczytać, jeśli, oczywiście, przymnie się oczy na koszmarkowate tłumaczenie i przełknie jakoś nie trzymające się kupy kolejne sceny. Jest to lepsze od produktów z Fabryki, ma ładne okładki (jedne z najlepszych obecnie, IMO), ale dla kogoś, kto kilka dobrych powieści fantasy zaliczył, nie będzie to intelektualna uczta. Ani w ogóle uczta. Hamburger i frytki z sieciówki, trzy pełne zestawy, a potem Verdin albo inny szajs na problemy z wątrobą.
Ucztować można przy "Pieśni lodu i ognia" albo przy książkach Lyncha, nie przy Weeksie. Weeksa można wziąć na wakacje.
Za udostępnienie książek do recenzji dziękuję koledze, który kupił mi drugi i trzeci tom po tym, jak oznajmiłam - e... nie, chyba za resztę podziękuję. Całuski, cukiereczki, ciasteczka, P!
Więc recenzji a tergo nie będzie, nie dlatego, że źle się kojarzy, ale przez wzgląd na moją sklerozę. "Droga cienia" rozmyła mi się w pamięci, przygnieciona kolejnymi lekturami, "Na krawędzi cienia" pamiętam trzy po trzy, ale "Poza cieniem" skończyłam kilka dni temu i coś tam jeszcze pamiętam. Niewiele, ale zawsze.
O czym są książki Weeksa? Fantasy, w miarę regularne, osadzone w wymyślonym przez autora świecie, którego części stylizowane są na kawałki świata naszego prawdziwego, przynajmniej pod względem kultutowym. Mnóstwo dziwnych, wziętych z sufitu nazw, sporo dziwacznych, nie trzymających się kupy postaci plus bogini Kali, coś w deseń wyższego anioła upadłego, grożąca, na samym końcu integralności świata. IMO największym zagrożeniem dla integralności świata był i jest sam autor, który skleił powieści na kropelkę, ale mniejsza o to.
Mamy więc młodego ulicznika, Merkuriusza, który trafia pod opiekę siepacza, Blinta, zawodowego mordercy od zadań specjalnych, który, gdy przyjmie na kogoś zlecenie, zrealizuje je na 110%. Amen. Motyw uczeń - mistrz ograny jest do bólu, ale nikt niczego lepszego na przestrzeni lat nie wymyślił, niech więc będzie. W pierwszym tomie obserwujemy trudną i brutalną naukę Merkuriusza, jego przemianę w Kylara, siepacza, oraz najazd Sił Zła na państewko, w którym rzecz się dzieje. W miarę, jak akcja się rozwija, dowiadujemy się więcej o miejscowej mafii, o samym Durzo, który, co za niespodzianka, okaże się kimś więcej niż tylko najlepszym z najlepszych najemnych morderców, poznajemy również historię nieszczęśliwej miłości Merkuriusza / Kylara do oszpeconej w dzieciństwie dziewczyny. Na razie jest spokojnie, później miłość zacznie buchać bohaterom uszami.
Magii tu co nie miara, i to jest mój pierwszy zarzut, bo generalnie, jako stara baba, wolę, gdy bohaterowie posługują się inteligencją, a nie ognistymi kulami, ale, że większość z tych bohaterów młoda, można im to, przy odrobinie wysiłku, wybaczyć.
To tyle tła - Merkuriusz zostaje siepaczem, posiadaczem magicznego ka'kari, dzierżycielem magicznego miecza, Sędziego. I przeżywa moralne rozterki, które, jak łatwo się domyślić, skłonią go do porzucenia obrzydliwego fachu i ucieczki z oblężonego miasta. Kylar ma zamiar żyć długo i szczęśliwie z piękną (choć pochlastaną) Elene, która w żadnej mierze nie może zaakceptować tego, kim jej oblubieniec jest, i nawraca go na jedynie właściwą ścieżkę praworządności... Nie wyjdzie jej to, krew nie woda, Kylar zyskał nieśmiertelność, Kylar chce zabijać, Kylar chce być sprawiedliwy. Kylar pozbędzie się Króla-Boga!
Gdyby autor podarował sobie udziwniania świata, czytelnikowi mogłoby być lżej.
Co mnie w tej książce dziko zachwyca? Ani zachwyca mnie zachwycenie scen powszechnie uważanych za obsceniczne z dywagacjami na temat dziewictwa Kylara
Kylar - bo jest Aniołem Nocy, nieśmiertelnym zabójcą, ramieniem sprawiedliwości, superhipertwardym gościem, który wciąż nie może skonsumować związku za czem odczuwa, jak mniemam, bolesne skurcze jąder.
Logan - przyszły król, bo jest tak szlachetny, odważny i wytrwały, że już bardziej nie można. I też jest prawiczkiem, ciężko doświadczonym przez los.
Elene - która zasługuje na oddzielny akapit. Postać jak środek wymiotny, doświadczona w dzieciństwie, od dawna kochająca Kylara, dziewica, której szlachetności mogłaby jej pozazdrości Matka Teresa. Typowa-typowa słodka kobietka, której obecność pozwala autorowi napisać ckliwe do imentu, za to szalenie zabawne zakończenie, w którym udział wezmą: wielka miłość, jeszcze większe poświęcenie, przeogromna rozpacz i całe stada czerwonych tulipanów upamiętniających nieszczęśliwą, zakończoną tragicznie MIŁOŚĆ. Wielkimi literami, bo małe nie oddają jej natężenia.
Książki są naiwne - bohaterowie młodzi, niedoświadczeni, obolali od seksualnego niespełnienia, biorą udział w ratowaniu świata, który to świat da się, oczywiście uratować, właśnie z powodu czystości ich zamiarów, szlachetności i gotowości do poświęceń. Być może również przez wzgląd na ich wstrzemięźliwość.
A ja nadal z tęsknotą wspominam, jak ścięli Eddarda Starka i jak młodsza córka tegoż posłużyła się łasicową zupą. Może jestem cyniczna... Ale Lannister nie srał złotem, że się tak wyrażę, a Tyrion miał metr z kawałkiem i zdefasonowaną gębę.
Co jeszcze? Znalazło się w książce kilka kawałków jakby zapożyczonych skądinąd - zakon sióstr, które miały plany eugeniczne, kazirodczy związek między parą królewską, ale wszystko to blednie w zestawieniu z przeplataną: tragedia, dowcipny dialog, tragedia, dowcipny dialog, tragedia, obolałe jądra, dowcipny dialog, obolałe jądra, tragedia, dowcipny dialog...
I kolejne poświęcenie, tym razem w wykonaniu Vi Sovari, siepaczki, która, zakochana w Kylarze, zostaje skazana na wysłuchiwanie jego umizgów do Eleny, a później przeżywania na boku ich uniesień, gdy problem obolałych jąder traci na aktualności. Weeks ma pornograficzną wyobraźnię i fajnie, szkoda tylko, że bohaterowie tacy kryształowi...
Reasumując - da się to przeczytać, jeśli, oczywiście, przymnie się oczy na koszmarkowate tłumaczenie i przełknie jakoś nie trzymające się kupy kolejne sceny. Jest to lepsze od produktów z Fabryki, ma ładne okładki (jedne z najlepszych obecnie, IMO), ale dla kogoś, kto kilka dobrych powieści fantasy zaliczył, nie będzie to intelektualna uczta. Ani w ogóle uczta. Hamburger i frytki z sieciówki, trzy pełne zestawy, a potem Verdin albo inny szajs na problemy z wątrobą.
Ucztować można przy "Pieśni lodu i ognia" albo przy książkach Lyncha, nie przy Weeksie. Weeksa można wziąć na wakacje.
Za udostępnienie książek do recenzji dziękuję koledze, który kupił mi drugi i trzeci tom po tym, jak oznajmiłam - e... nie, chyba za resztę podziękuję. Całuski, cukiereczki, ciasteczka, P!
Mierzyć siły na zamiary...
O tak, mam zamiar wrócić do wywnętrzania się w Badziewiarce, bo czytać nie przestałam. Pochłaniam książki, jak niektórzy ciasteczka - nim się obejrzę, pudełko puste, a na żołądku podejrzanie ciężko. Tylko do pisania nie mam serca, prawdopodobnie dlatego, że dużo piszę niejako zawodowo i gdzieś w okolicach streszczenia dziesiątego tytułu i pracy nad kolejną prezentacją dla Empiku, klawiatura zaczyna wywoływać u mnie odruch wymiotny...
Ale zaraz się zbiorę, choćby i dla siebie samej, co by mieć jakąś listę rzeczy, które pochłonęłam. Umykają z mojej pamięci dwa dni po zakończeniu lektury, gdy tylko ciskam gdzieś tomik, co by mi nie zawalał i tak zawalonego do granic możliwości, mieszkania.
W chwili obecnej wciąż jeszcze nie wcisnęłam na półkę książek Brenta Weeksa, pokuszę się więc może o kilka słów na jego temat. Chyba warto dorzucić swoje trzy grosze do ogólnych zachwytów nad serią Nocnego Anioła.
Ale zaraz się zbiorę, choćby i dla siebie samej, co by mieć jakąś listę rzeczy, które pochłonęłam. Umykają z mojej pamięci dwa dni po zakończeniu lektury, gdy tylko ciskam gdzieś tomik, co by mi nie zawalał i tak zawalonego do granic możliwości, mieszkania.
W chwili obecnej wciąż jeszcze nie wcisnęłam na półkę książek Brenta Weeksa, pokuszę się więc może o kilka słów na jego temat. Chyba warto dorzucić swoje trzy grosze do ogólnych zachwytów nad serią Nocnego Anioła.
piątek, 28 maja 2010
Polak potrafi - "Wieczna noc"
I dobrze, że wieczna noc, bo w nocy mało co widać...
Tytułem usprawiedliwienia: nie czytałam tej książki w polskim przekładzie. Czytałam ją w oryginale, jeszcze wtedy, gdy nikt jej u nas wydawać nie zamierzał, znudziła mnie gdzieś w połowie, dobrnęłam do dwóch trzecich i rzuciłam na półkę. Z półki tej powinnam ją zdjąć, doprowadzić do porządku i odnieść w zębach do biura. Powinnam. Ale ona taka ładna...
Skąd ten post? Ano stąd, że powieść "Evernight" ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Amber, niedoścignionego mistrza idiotycznych okładek. I gdyby mi paluchem nie pokazano, że to właśnie TA książka, w życiu bym się nie domyśliła. Dlaczego? Bo, rzecz oczywista, mamy własną, lepsiejszą i bardziej klimatyczną okładkę. O taką:
Cud, miód, różyczki i hemoglobina, prawda? Niestety, zdjęcie nie oddaje całej szpetoty tego projektu. Część jest lakierowana. Lakier wybiórczy wszystko uszlachetnia.
A tutaj, proszę, dla porównania - oryginał:
Polak potrafi, prawda? I mniejsza o to, że pod projektem Amberu podpisuje się ktoś o włoskim nazwisku. Owmordęjeża...
A sama książka? Cóż, kolejna powieść dedykowana wielbicielom nowogotyckich klimatów, tym razem z dość zabawnym przekrętem w okolicach środka. Romansidło, a jakże, rozgrywające się w szkole (w końcu adresatkami są nastolatki), do której właśnie trafia Bianka, nasza piękna (jak zawsze), wyobcowana (obowiązkowo) i prześladowana przez koszmary (nowa świecka tradycja) bohaterka. W szkole "Evernight", bo tak się toto w oryginale nazywa, Bianka spotyka tajemniczego, odrzucanego przez większość uczniów, chłopca i zakochuje się w nim. Z wzajemnością. Wzajemność oczywiście tak całkiem jasna nie jest, a na młodych kochanków czeka wiele niebezpieczeństw...
Czym się różni "Evernight"? Ano tym przekrętem, o którym wspomniałam, a którego nie wyjaśnię tutaj przez wzgląd na to, że może ktoś się na powieść skusi. Na pewno zresztą będzie to lepszy wybór niż "Upadli", bo autorka podjęła się wymyślenia fabuły, niespecjalnie porywającej, ale całkiem znośnej. Miłośniczkom romantycznych do imentu romansów pewnie przypadnie do gustu, reszta może nie strawić powtarzających się opisów jego błyszczących w świetle słońca/księżyca włosów, jego smutnego, mądrego wejrzenia, jego ramion muskularnych i tak dalej.
Standard. Tylko ta okładka tak mnie ruszyła. Chciałabym wiedzieć, czy oryginał był tak wściekle drogi, że go Amber nie nabył, czy może ktoś przestraszył się specyficznego designu serii* (tak, tak, drugi tom - "Stargazer" zapewne niedługo się ukaże), czy może... Nie wiem, co może. Może mam jakiś problem z postrzeganiem świata.
* Co ciekawe, bliżej mi nieznane Wydawnictwo Łyński Kamień wypuściło właśnie "Beautiful Creatures", zachowując oryginalną grafikę. Wygląda ładnie.
Po bardzo głębokim namyśle - oddam torbę czyścików do telefonów komórkowych za wyjaśnienie idei tego zawijasa przy "c"!
Tytułem usprawiedliwienia: nie czytałam tej książki w polskim przekładzie. Czytałam ją w oryginale, jeszcze wtedy, gdy nikt jej u nas wydawać nie zamierzał, znudziła mnie gdzieś w połowie, dobrnęłam do dwóch trzecich i rzuciłam na półkę. Z półki tej powinnam ją zdjąć, doprowadzić do porządku i odnieść w zębach do biura. Powinnam. Ale ona taka ładna...
Skąd ten post? Ano stąd, że powieść "Evernight" ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Amber, niedoścignionego mistrza idiotycznych okładek. I gdyby mi paluchem nie pokazano, że to właśnie TA książka, w życiu bym się nie domyśliła. Dlaczego? Bo, rzecz oczywista, mamy własną, lepsiejszą i bardziej klimatyczną okładkę. O taką:
Cud, miód, różyczki i hemoglobina, prawda? Niestety, zdjęcie nie oddaje całej szpetoty tego projektu. Część jest lakierowana. Lakier wybiórczy wszystko uszlachetnia.
A tutaj, proszę, dla porównania - oryginał:
Polak potrafi, prawda? I mniejsza o to, że pod projektem Amberu podpisuje się ktoś o włoskim nazwisku. Owmordęjeża...
A sama książka? Cóż, kolejna powieść dedykowana wielbicielom nowogotyckich klimatów, tym razem z dość zabawnym przekrętem w okolicach środka. Romansidło, a jakże, rozgrywające się w szkole (w końcu adresatkami są nastolatki), do której właśnie trafia Bianka, nasza piękna (jak zawsze), wyobcowana (obowiązkowo) i prześladowana przez koszmary (nowa świecka tradycja) bohaterka. W szkole "Evernight", bo tak się toto w oryginale nazywa, Bianka spotyka tajemniczego, odrzucanego przez większość uczniów, chłopca i zakochuje się w nim. Z wzajemnością. Wzajemność oczywiście tak całkiem jasna nie jest, a na młodych kochanków czeka wiele niebezpieczeństw...
Czym się różni "Evernight"? Ano tym przekrętem, o którym wspomniałam, a którego nie wyjaśnię tutaj przez wzgląd na to, że może ktoś się na powieść skusi. Na pewno zresztą będzie to lepszy wybór niż "Upadli", bo autorka podjęła się wymyślenia fabuły, niespecjalnie porywającej, ale całkiem znośnej. Miłośniczkom romantycznych do imentu romansów pewnie przypadnie do gustu, reszta może nie strawić powtarzających się opisów jego błyszczących w świetle słońca/księżyca włosów, jego smutnego, mądrego wejrzenia, jego ramion muskularnych i tak dalej.
Standard. Tylko ta okładka tak mnie ruszyła. Chciałabym wiedzieć, czy oryginał był tak wściekle drogi, że go Amber nie nabył, czy może ktoś przestraszył się specyficznego designu serii* (tak, tak, drugi tom - "Stargazer" zapewne niedługo się ukaże), czy może... Nie wiem, co może. Może mam jakiś problem z postrzeganiem świata.
* Co ciekawe, bliżej mi nieznane Wydawnictwo Łyński Kamień wypuściło właśnie "Beautiful Creatures", zachowując oryginalną grafikę. Wygląda ładnie.
Po bardzo głębokim namyśle - oddam torbę czyścików do telefonów komórkowych za wyjaśnienie idei tego zawijasa przy "c"!
czwartek, 27 maja 2010
Król Artur po raz setny - "Zimowy monarcha"
Ręka do góry, kto nie słyszał o królu Arturze!
Nie widzę?
No pewnie... Najbardziej wyeksploatowany władca w historii, bohater nieprzeliczonej ilości książek, filmów i opracowań. Rycerz bez skazy, archetyp i wzorzec. Tandaradei - po raz kolejny. Tym razem w wykonaniu speca od scen batalistycznych.
Nie chciało mi się jak jasny gwint. A może i bardziej. Bo znam historię Artura, bo od czytania o Merlinie, Pani Jeziora i mieczu w skale zbiera mi się na mdłości. Bo nad honorowych wojowników przedkładam inteligentnych łotrów, bo dzieje Brytanii obchodzą mnie w takim samym stopniu, jak zeszłoroczny śnieg.
Ale dostałam. Mówią: dobre. Kolega mówi: Cornwell jest ok. Zrobiłam tak zwany risercz, faktycznie - same zachwyty. Nic, tylko się brać. Ale, dla pewności, poczekamy jeszcze tydzień...*
"LEGENDA O KRÓLU ARTURZE I MROCZNYCH DZIEJACH BRYTANII"
Stop.
Żadna to legenda. I niespecjalnie o królu Arturze, co mnie jedynie ucieszyło, bo, jak już napisałam, Artura mam po kokardę, a nawet wyżej. Mroczne dzieje, owszem, faktycznie, Bretania V wieku miłym miejscem nie była. Narracja: pierwszoosobowa. Artur? A skąd - ocalony z rąk psychopatycznego druida Derfel, sierota, mieszkaniec wyspy Merlina, potem żołnierz Artura. Punkt widzenia - subiektywny. I chwała za to, bo "obiektywnych" historyjek o rycerzach okrągłego stołu było sto i ciut. Tylko po co w takim razie epatować z okładki tą legendą? Żeby podniecić arturofilów? Ja filem nie jestem, żadnym, ani geranto-, ani zoo-, ani arturo-, mnie to zniechęciło.
Historię w zasadzie wszyscy znamy - boski Artur jednoczy skłócone plemiona, by stawić czoła najazdowi Sasów, a wszystko to na tle konfliktu między poganami i chrześcijanami. Cornwell szczęśliwie w samej fabule za bardzo nie dłubał, tyle tylko, że inaczej rozłożył naciski, odbrązowił postaci i smętną legendę przerobił na brutalną miejscami parahistoryczną powieść akcji. Jako powieść fantasy z elementami magii, kupuję "Zimowego" w całości, ale mit sobie wypraszam, bo go tu tyle, co kot napłakał. Merlin jako wielki mag? Śmiechu warte - zręczny krętacz, amator guseł i robienia wody z mózgu. Nimue, Pani Jeziora jako odziana w piękną suknię posiadaczka życiowej mądrości? Chała. Sprytna baba, kochanka Merlina, znawczyni ludzkich umysłów i zawołana manipulantka. Piękna, niebezpieczna Morgana? Jasne - oszpecone, zawistne babsko z apetytem na odrobinę władzy.
Zakochanym w nienagannie odzianych rycerzach zakutych w błyszczące blachy nie polecam, bo się srogo rozczarują. Brytania w wersji Cornwella to paskudny, brudny i pełen niesprawiedliwości świat, którego nie ocali jeden magiczny miecz i tuzin zaklęć. Tym, którzy chcą poczytać o ideałach odradzam takoż - ideałów w "Zimowym monarsze" mamy deficyt, nie brakuje za to zawołanych okrutników, kłamców i psychopatów.
Komu więc polecam? Tym, którzy mają ochotę na dobrze skonstruowaną, zręcznie napisaną i wciągającą powieść fantasy, która nie obraża inteligencji czytelnika. Dodam tylko, że książka ukazała się już w Polsce w 1997 roku nakładem nieistniejącego już Wydawnictwa DaCapo, a wydanie Instytutu Wydawniczego Erica jest właściwie przedrukiem. I tyle. Do wydania nie mogę się przyczepić, choć kilka przecinków zaginęło w tajemniczych okolicznościach, a skład jest dość gęsty. Ale, próba optymizmu, gdyby to złożyć z troską dla półślepych (to ja i moje -8), wyszłaby nieprawdopodobna cegła.
Dalsze dzieje Artura już wkrótce ("Zimowy monarcha" to pierwszy tom trylogii), a mnie ciekawi, jak będą wyglądać kolejne okładki. Odnotowuję skok jakościowy w stosunku do szaty graficznej poprzednich powieści Cornwella.
* Może mi się zachce, a jak się nie zachce, może mnie pogryzą wyrzuty sumienia... Pogryzły.
Nie widzę?
No pewnie... Najbardziej wyeksploatowany władca w historii, bohater nieprzeliczonej ilości książek, filmów i opracowań. Rycerz bez skazy, archetyp i wzorzec. Tandaradei - po raz kolejny. Tym razem w wykonaniu speca od scen batalistycznych.
Nie chciało mi się jak jasny gwint. A może i bardziej. Bo znam historię Artura, bo od czytania o Merlinie, Pani Jeziora i mieczu w skale zbiera mi się na mdłości. Bo nad honorowych wojowników przedkładam inteligentnych łotrów, bo dzieje Brytanii obchodzą mnie w takim samym stopniu, jak zeszłoroczny śnieg.
Ale dostałam. Mówią: dobre. Kolega mówi: Cornwell jest ok. Zrobiłam tak zwany risercz, faktycznie - same zachwyty. Nic, tylko się brać. Ale, dla pewności, poczekamy jeszcze tydzień...*
"LEGENDA O KRÓLU ARTURZE I MROCZNYCH DZIEJACH BRYTANII"
Stop.
Żadna to legenda. I niespecjalnie o królu Arturze, co mnie jedynie ucieszyło, bo, jak już napisałam, Artura mam po kokardę, a nawet wyżej. Mroczne dzieje, owszem, faktycznie, Bretania V wieku miłym miejscem nie była. Narracja: pierwszoosobowa. Artur? A skąd - ocalony z rąk psychopatycznego druida Derfel, sierota, mieszkaniec wyspy Merlina, potem żołnierz Artura. Punkt widzenia - subiektywny. I chwała za to, bo "obiektywnych" historyjek o rycerzach okrągłego stołu było sto i ciut. Tylko po co w takim razie epatować z okładki tą legendą? Żeby podniecić arturofilów? Ja filem nie jestem, żadnym, ani geranto-, ani zoo-, ani arturo-, mnie to zniechęciło.
Historię w zasadzie wszyscy znamy - boski Artur jednoczy skłócone plemiona, by stawić czoła najazdowi Sasów, a wszystko to na tle konfliktu między poganami i chrześcijanami. Cornwell szczęśliwie w samej fabule za bardzo nie dłubał, tyle tylko, że inaczej rozłożył naciski, odbrązowił postaci i smętną legendę przerobił na brutalną miejscami parahistoryczną powieść akcji. Jako powieść fantasy z elementami magii, kupuję "Zimowego" w całości, ale mit sobie wypraszam, bo go tu tyle, co kot napłakał. Merlin jako wielki mag? Śmiechu warte - zręczny krętacz, amator guseł i robienia wody z mózgu. Nimue, Pani Jeziora jako odziana w piękną suknię posiadaczka życiowej mądrości? Chała. Sprytna baba, kochanka Merlina, znawczyni ludzkich umysłów i zawołana manipulantka. Piękna, niebezpieczna Morgana? Jasne - oszpecone, zawistne babsko z apetytem na odrobinę władzy.
Zakochanym w nienagannie odzianych rycerzach zakutych w błyszczące blachy nie polecam, bo się srogo rozczarują. Brytania w wersji Cornwella to paskudny, brudny i pełen niesprawiedliwości świat, którego nie ocali jeden magiczny miecz i tuzin zaklęć. Tym, którzy chcą poczytać o ideałach odradzam takoż - ideałów w "Zimowym monarsze" mamy deficyt, nie brakuje za to zawołanych okrutników, kłamców i psychopatów.
Komu więc polecam? Tym, którzy mają ochotę na dobrze skonstruowaną, zręcznie napisaną i wciągającą powieść fantasy, która nie obraża inteligencji czytelnika. Dodam tylko, że książka ukazała się już w Polsce w 1997 roku nakładem nieistniejącego już Wydawnictwa DaCapo, a wydanie Instytutu Wydawniczego Erica jest właściwie przedrukiem. I tyle. Do wydania nie mogę się przyczepić, choć kilka przecinków zaginęło w tajemniczych okolicznościach, a skład jest dość gęsty. Ale, próba optymizmu, gdyby to złożyć z troską dla półślepych (to ja i moje -8), wyszłaby nieprawdopodobna cegła.
Dalsze dzieje Artura już wkrótce ("Zimowy monarcha" to pierwszy tom trylogii), a mnie ciekawi, jak będą wyglądać kolejne okładki. Odnotowuję skok jakościowy w stosunku do szaty graficznej poprzednich powieści Cornwella.
* Może mi się zachce, a jak się nie zachce, może mnie pogryzą wyrzuty sumienia... Pogryzły.
sobota, 22 maja 2010
Comfort book – „Serce Kaeleer” Anne Bishop
Wiecie dlaczego w ogóle kupiłam pierwszy tom „trylogii” Anne Bishop? Chciałam nakarmić mojego małego, prywatnego zboczeńca i na własne oczy przekonać się, jakież to straszne rzeczy wymyśliła autorka, że, wedle jednego z recenzentów Merlina, powieść powinna być opatrzona nalepką „tylko dla bardzo wyuzdanych dorosłych”. Spodziewałam się treści, które profesora Lwa-Starowicza przyprawiłyby o rumieniec zażenowania, a dostałam książkę fantasy, w której kilka razy pojawiło się słowo „fiut”, w której kobiety używają sobie na mężczyznach, a banda zboczeńców nie waha się zgwałcić dorastającej dziewczyny. Za co zresztą zostają przykładnie ukarani, bo czyn ten jest, jak trąbią wszyscy w powieści, naganny moralnie i absolutnie nie-do-zaakceptowania.
Teraz, prawem marketingu, trylogia zamieniła się w cykl (jak zgaduję), a do księgarń trafił zbiór opowiadań „Serce Kaeleer”. Ci sami bohaterowie, ten sam świat… Ci, którzy czytali poprzednie części i polubili stworzone przez Bishop postaci, mają okazję dowiedzieć się o nich czegoś więcej. I przy okazji w sposób sympatyczny kompletnie się odmóżdżyć.
„Serce Kaeleer” to romansidło rozpisane na role. Książka, którą czyta się z uśmieszkiem lekkiego zażenowania, szybko, łatwo i ze sporą satysfakcją. Proste historie o miłości na śmierć i życie – takiej typowej miłości filmowej, z fajerwerkami, nieporozumieniami i sporą dawką ekstremalnego seksu.
Ładnie wydana, starannie przetłumaczona, typowa comfort book, lektura do poduszki albo kubła kawy. Mam tylko wątpliwość, czy to w ogóle fantastyka? Może i tak – tyle tylko, że zdecydowanie babska (babską fantastykę wydawał już MAG, lata temu ukazała się trylogia o strzale Kusziela). Kupię sobie kolejne tomy i będę je celebrować z idiotycznym chichotem. Bishop + kakao + wielka drożdżówka z makiem = dobry nastrój.
PS. Tak najzupełniej zawodowo - szalenie podoba mi się skład tej książki, niewielka, czytelna czcionka, sporo światła, wrażenie uporządkowania. Oczy mi się nie męczą, a to również duża zaleta.
Teraz, prawem marketingu, trylogia zamieniła się w cykl (jak zgaduję), a do księgarń trafił zbiór opowiadań „Serce Kaeleer”. Ci sami bohaterowie, ten sam świat… Ci, którzy czytali poprzednie części i polubili stworzone przez Bishop postaci, mają okazję dowiedzieć się o nich czegoś więcej. I przy okazji w sposób sympatyczny kompletnie się odmóżdżyć.
„Serce Kaeleer” to romansidło rozpisane na role. Książka, którą czyta się z uśmieszkiem lekkiego zażenowania, szybko, łatwo i ze sporą satysfakcją. Proste historie o miłości na śmierć i życie – takiej typowej miłości filmowej, z fajerwerkami, nieporozumieniami i sporą dawką ekstremalnego seksu.
Ładnie wydana, starannie przetłumaczona, typowa comfort book, lektura do poduszki albo kubła kawy. Mam tylko wątpliwość, czy to w ogóle fantastyka? Może i tak – tyle tylko, że zdecydowanie babska (babską fantastykę wydawał już MAG, lata temu ukazała się trylogia o strzale Kusziela). Kupię sobie kolejne tomy i będę je celebrować z idiotycznym chichotem. Bishop + kakao + wielka drożdżówka z makiem = dobry nastrój.
PS. Tak najzupełniej zawodowo - szalenie podoba mi się skład tej książki, niewielka, czytelna czcionka, sporo światła, wrażenie uporządkowania. Oczy mi się nie męczą, a to również duża zaleta.
Szukam w sobie gimnazjalistki po raz drugi – „Upadli”
Jedna z najbardziej wyczekiwanych młodzieżowych premier roku.* Jedna z najpiękniejszych okładek, nie tylko wśród polskich książek. Wreszcie coś dla wielbicielek mrrroku, którym wampiry wychodzą nosem. Młoda, zagubiona bohaterka zakochana w upadłym aniele. Miłość, która nigdy się nie spełni. Namiętność. Uczucie. Ach. Och.
Jego złocista skóra niemal błyszczała, a każdy ruch, czy to kręcenie głową, by rozciągnąć długą szyję, czy pochylenie się, by podrapać kształtne kolano, wypełniało Luce uniesieniem…
Ja również wypełniłam się uniesieniem – głównie językowym. Będę brutalnie szczera, pal licho ogólną denność „Upadłych” oraz fakt, że fabuły nie mają za grosz! Tłumaczka, redaktorka oraz korektorka (choć ta ostatnia wkład miała zapewne najmniejszy) zrobiły wszystko, co w ludzkiej mocy, by lekturę jak najbardziej uatrakcyjnić. Główna bohaterka nie tylko trafia do poprawczaka, w którym sowy huczą na palmach, a brzegi porastają namorzyny, ale boryka się na przykład ze spoglądającymi na nią z pewnością siebie okularami słonecznymi oraz usycha z tęsknoty… Nie, wróć „usycha z tęsknoty” to fraza zbyt skomplikowana, napiszmy prościej – tęskni za pokojem z którego przez okno widziała pomidory taty. Wyciąga rękę jak kij bejsbolowy. Zaciska poduszkę na uszach żeby zagłuszyć warczenie Randy z głośników…
Brzuch rozbolał mnie ze śmiechu i ubawiłam się setnie, ale ja tę książkę dostałam – nie wydałam na nią 35 złotych. A nadmieńmy, że dostępna jest również twarda oprawa tego cuda w cenie odpowiednio wyższej. Podejrzewam, że spragnionym gotyckich powieści nastolatkom warstwa językowa wielkiej różnicy nie zrobi, ale w mojej opinii, takie tłumaczenie to jawna drwina z czytelnika. Gdybym pokusiła się o nabycie powieści, zwłaszcza w oprawie twardej, zacisnęłabym zęby i poleciała do MAGa, żeby mi wydawnictwo (do którego przez wiele lat miałam, jako wielbicielka fantastyki, ogromny szacunek) zwróciło mamonę.
Żeby nie być gołosłowną, pozwolę sobie przytoczyć:
Strona 76: Czuła się tak bardzo oddalona od domu. Wystarczyłyby dwadzieścia dwie minuty jazdy samochodem, by od rdzewiejących żelaznych bram Sword&Cross dotarła do pobielonej ściany jej domu, lecz jej wydawało się, że to były by dwadzieścia dwa lata.
Strona 92: Dusił ją wszechobecny smród skunksiej kapusty, czuła się też samotna ze swoimi myślami (…) Stała w wejściu, gdzie zapiaszczony asfalt ustępował zbitej stercie chwastów. Zauważyła samotny dmuchawiec i pomyślała, że młodsza Luce rzuciłaby się do niego, wypowiedziała życzenie i dmuchnęła. Niestety, teraz jej życzenia wydawały się zbyt ciężkie na coś tak lekkiego (…) Ogrodzenie musiało pochodzić z czasów wojny secesyjnej, o czym wspomniała Arriane, gdy na cmentarzu chowano zabitych żołnierzy.
Strona 115: Stał całkowicie nieruchomo, co sprawiało, że Luce stała całkowicie nieruchomo, przez co tykanie zegarka w kieszeni jego swetra wydawało się niemożliwie głośne.
Strona 132: Luce przetoczyła się z jękiem, lecz choć zaciskała poduszkę na uszach, nie pomogło jej to zagłuszyć warczenia Randy przez głośniki.
Strona 160: Zdjął okulary. Spoglądały na nią z taką pewnością siebie, iż znów pozostawał w nieludzkim bezruchu, czekając na jej odpowiedź.
Strona 414: Wszyscy znajdujący się w promieniu wielu mil musieli sądzić, ze świat się kończył. Luce nie wiedziała, co o tym myśleć. Jej serce odmówiło posłuszeństwa.**
Strona 456: Chwyciła medalion na szyi, który budził mnóstwo wspomnień.
A fabuła? Wiecie, w pewnym momencie odłożyłam ołówek, którym zaznaczałam sobie co ciekawsze kawałki i zaczęłam szukać w „Upadłych” sensu. Cienia sensu. Bezskutecznie.
O czym jest ta książka? Ano siedemnastoletnia Luce, którą od lat najmłodszych prześladują cienie (mnóstwo malowniczych koślawych opisów) trafia do zakładu poprawczego o wielce znaczącej nazwie „Sword&Cross”. Dlaczego? Bo jej ostatnia randka skończyła się tragicznym zgonem absztyfikanta, a ona niczego nie pamięta. Okej, co dalej? Dalej panna Luce poznaje nowe miejsce zamieszkania i spotyka Daniela oraz Cama, dwóch różnych od siebie, ale w jednakowym stopniu przystojnych gości, na których będzie lecieć z wizgiem przez następne 400 stron (złożonych szesnastką). Daniel będzie się wzbraniał, Cam będzie ją nachodził, a wszystko to w atmosferze ciężkiej groteski. Świata przedstawionego mógłby pozazdrościć autorce Gombrowicz. Zapleśniały, podgniwający poprawczak z kamerami, które jadnakowoż można obejść, kadra, która nie zwraca uwagi na uczniów, cmentarz na środku, posągi aniołów, pływalnia w starym kościele oraz pojawiające się znikąd podziemia pełne akt.
Akcję można streścić tak – Luce usiłuje się zbliżyć do Daniela, ale on nie chce. Cam chce i męczy Luce. I to zajmuje 90% książki. Och, oczywiście jakieś wydarzenia mają miejsce i słowa „mają miejsce” są jak najbardziej, wybaczcie kalambur, na miejscu. Luce odbywa karę na cmentarzu. Luce o mało nie ginie pod przewracającym się posągiem. Luce idzie na randkę z Camem. Luce chce zerwać z Camem. Daniel zabiera Luce nad jezioro (gdzie ono się, kurna, zmieściło???). Luce z Danielem siedzą na cmentarzu, pod brzoskwiniowymi drzewkami (wyrosły pewnie pokątnie, jak nikt nie patrzył), których gałązki splatają się, tworząc kształt serca. I nawet samolot się pojawi. I ołtarz ofiarny.
Ufff, ja rozumiem, ze książki dla nastolatek rządzą się własnymi prawami, ale mam chyba prawo doszukiwać się w nich choćby cienia cienia logiki? Jakichś związków przyczyna-skutek? Konsekwencji w kreowaniu świata przedstawionego? Szacunku dla rachunku prawdopodobieństwa?
O Jezu… Nie mam żalu do MAGa za wydawanie książek, które „muszą się sprzedać”. Czasem tak jest, że kupuje się tytuł na pniu, po przejrzeniu recenzji na Amazonie (im więcej, tym lepiej), a potem staje na głowie, żeby tylko zdążyć wydać książkę w najbardziej (z marketingowego punktu widzenia) korzystnym momencie. Ale, jasny gwint, NIC nie usprawiedliwia tak fatalnego przekładu, koszmarnej redakcji oraz korekty, której chyba w ogóle nie było.
Nawet dwunastolatka zasługuje na trochę szacunku!
Kolejny tom zapewne niebawem... Śliczny, prawda?
PS. A teraz patrzę na te okładki, i myślę sobie: o, jaka piękna katastrofa.
* Jeśli wystarczająco często powtarza się jakieś zdanie, target i media zaczynają w nią wierzyć…
** Wezwać lekarza! Albo obstalować trumnę!
Jego złocista skóra niemal błyszczała, a każdy ruch, czy to kręcenie głową, by rozciągnąć długą szyję, czy pochylenie się, by podrapać kształtne kolano, wypełniało Luce uniesieniem…
Ja również wypełniłam się uniesieniem – głównie językowym. Będę brutalnie szczera, pal licho ogólną denność „Upadłych” oraz fakt, że fabuły nie mają za grosz! Tłumaczka, redaktorka oraz korektorka (choć ta ostatnia wkład miała zapewne najmniejszy) zrobiły wszystko, co w ludzkiej mocy, by lekturę jak najbardziej uatrakcyjnić. Główna bohaterka nie tylko trafia do poprawczaka, w którym sowy huczą na palmach, a brzegi porastają namorzyny, ale boryka się na przykład ze spoglądającymi na nią z pewnością siebie okularami słonecznymi oraz usycha z tęsknoty… Nie, wróć „usycha z tęsknoty” to fraza zbyt skomplikowana, napiszmy prościej – tęskni za pokojem z którego przez okno widziała pomidory taty. Wyciąga rękę jak kij bejsbolowy. Zaciska poduszkę na uszach żeby zagłuszyć warczenie Randy z głośników…
Brzuch rozbolał mnie ze śmiechu i ubawiłam się setnie, ale ja tę książkę dostałam – nie wydałam na nią 35 złotych. A nadmieńmy, że dostępna jest również twarda oprawa tego cuda w cenie odpowiednio wyższej. Podejrzewam, że spragnionym gotyckich powieści nastolatkom warstwa językowa wielkiej różnicy nie zrobi, ale w mojej opinii, takie tłumaczenie to jawna drwina z czytelnika. Gdybym pokusiła się o nabycie powieści, zwłaszcza w oprawie twardej, zacisnęłabym zęby i poleciała do MAGa, żeby mi wydawnictwo (do którego przez wiele lat miałam, jako wielbicielka fantastyki, ogromny szacunek) zwróciło mamonę.
Żeby nie być gołosłowną, pozwolę sobie przytoczyć:
Strona 76: Czuła się tak bardzo oddalona od domu. Wystarczyłyby dwadzieścia dwie minuty jazdy samochodem, by od rdzewiejących żelaznych bram Sword&Cross dotarła do pobielonej ściany jej domu, lecz jej wydawało się, że to były by dwadzieścia dwa lata.
Strona 92: Dusił ją wszechobecny smród skunksiej kapusty, czuła się też samotna ze swoimi myślami (…) Stała w wejściu, gdzie zapiaszczony asfalt ustępował zbitej stercie chwastów. Zauważyła samotny dmuchawiec i pomyślała, że młodsza Luce rzuciłaby się do niego, wypowiedziała życzenie i dmuchnęła. Niestety, teraz jej życzenia wydawały się zbyt ciężkie na coś tak lekkiego (…) Ogrodzenie musiało pochodzić z czasów wojny secesyjnej, o czym wspomniała Arriane, gdy na cmentarzu chowano zabitych żołnierzy.
Strona 115: Stał całkowicie nieruchomo, co sprawiało, że Luce stała całkowicie nieruchomo, przez co tykanie zegarka w kieszeni jego swetra wydawało się niemożliwie głośne.
Strona 132: Luce przetoczyła się z jękiem, lecz choć zaciskała poduszkę na uszach, nie pomogło jej to zagłuszyć warczenia Randy przez głośniki.
Strona 160: Zdjął okulary. Spoglądały na nią z taką pewnością siebie, iż znów pozostawał w nieludzkim bezruchu, czekając na jej odpowiedź.
Strona 414: Wszyscy znajdujący się w promieniu wielu mil musieli sądzić, ze świat się kończył. Luce nie wiedziała, co o tym myśleć. Jej serce odmówiło posłuszeństwa.**
Strona 456: Chwyciła medalion na szyi, który budził mnóstwo wspomnień.
A fabuła? Wiecie, w pewnym momencie odłożyłam ołówek, którym zaznaczałam sobie co ciekawsze kawałki i zaczęłam szukać w „Upadłych” sensu. Cienia sensu. Bezskutecznie.
O czym jest ta książka? Ano siedemnastoletnia Luce, którą od lat najmłodszych prześladują cienie (mnóstwo malowniczych koślawych opisów) trafia do zakładu poprawczego o wielce znaczącej nazwie „Sword&Cross”. Dlaczego? Bo jej ostatnia randka skończyła się tragicznym zgonem absztyfikanta, a ona niczego nie pamięta. Okej, co dalej? Dalej panna Luce poznaje nowe miejsce zamieszkania i spotyka Daniela oraz Cama, dwóch różnych od siebie, ale w jednakowym stopniu przystojnych gości, na których będzie lecieć z wizgiem przez następne 400 stron (złożonych szesnastką). Daniel będzie się wzbraniał, Cam będzie ją nachodził, a wszystko to w atmosferze ciężkiej groteski. Świata przedstawionego mógłby pozazdrościć autorce Gombrowicz. Zapleśniały, podgniwający poprawczak z kamerami, które jadnakowoż można obejść, kadra, która nie zwraca uwagi na uczniów, cmentarz na środku, posągi aniołów, pływalnia w starym kościele oraz pojawiające się znikąd podziemia pełne akt.
Akcję można streścić tak – Luce usiłuje się zbliżyć do Daniela, ale on nie chce. Cam chce i męczy Luce. I to zajmuje 90% książki. Och, oczywiście jakieś wydarzenia mają miejsce i słowa „mają miejsce” są jak najbardziej, wybaczcie kalambur, na miejscu. Luce odbywa karę na cmentarzu. Luce o mało nie ginie pod przewracającym się posągiem. Luce idzie na randkę z Camem. Luce chce zerwać z Camem. Daniel zabiera Luce nad jezioro (gdzie ono się, kurna, zmieściło???). Luce z Danielem siedzą na cmentarzu, pod brzoskwiniowymi drzewkami (wyrosły pewnie pokątnie, jak nikt nie patrzył), których gałązki splatają się, tworząc kształt serca. I nawet samolot się pojawi. I ołtarz ofiarny.
Ufff, ja rozumiem, ze książki dla nastolatek rządzą się własnymi prawami, ale mam chyba prawo doszukiwać się w nich choćby cienia cienia logiki? Jakichś związków przyczyna-skutek? Konsekwencji w kreowaniu świata przedstawionego? Szacunku dla rachunku prawdopodobieństwa?
O Jezu… Nie mam żalu do MAGa za wydawanie książek, które „muszą się sprzedać”. Czasem tak jest, że kupuje się tytuł na pniu, po przejrzeniu recenzji na Amazonie (im więcej, tym lepiej), a potem staje na głowie, żeby tylko zdążyć wydać książkę w najbardziej (z marketingowego punktu widzenia) korzystnym momencie. Ale, jasny gwint, NIC nie usprawiedliwia tak fatalnego przekładu, koszmarnej redakcji oraz korekty, której chyba w ogóle nie było.
Nawet dwunastolatka zasługuje na trochę szacunku!
Kolejny tom zapewne niebawem... Śliczny, prawda?
PS. A teraz patrzę na te okładki, i myślę sobie: o, jaka piękna katastrofa.
* Jeśli wystarczająco często powtarza się jakieś zdanie, target i media zaczynają w nią wierzyć…
** Wezwać lekarza! Albo obstalować trumnę!
piątek, 7 maja 2010
Szukam w sobie gimnazjalistki - "Błękitnokrwiści"
Nie znajdę. Nie dlatego, że z książką coś nie halo, ale dlatego, że nigdy gimnazjalistką nie byłam. Nie dotknęła mnie reforma edukacji, przeszłam przez podstawówkę, potem przez LO, reforma nastała później. I nie musiałam zdawać matmy na maturze, ha!
Ale nastoletnim dziewczęciem będąc, uwielbiałam książki dwojakiego rodzaju:
- o nastolatkach mających problemy z chłopcami/pryszczami/ciuchami/nauczycielami;
- o wampirach, czarownicach, czarnej magii i całym tym dobrodziejstwie inwentarza.
I proszę, coś dla dziecka we mnie. Dla dziecka spragnionego opisów szkolnych potyczek, wizyt w przymierzalniach, wzajemnego podgryzania (w przenośni i bez przenośni) oraz zaklęć. Im straszniejszych, tym lepiej - demony mile widziane.
"Błękitnokrwiści" Melissy de la Cruz to właśnie miszmasz jednego z drugim. Książka, napisana bez wątpienia na fali popularności "Zmierzchu", łączy elementy typowej powieści dla uczennicy gimnazjum oraz coś, co kiedyś było powieścią gotycką, a teraz jest nie do końca wiadomo czym. Krwawą love story? Nieważne.
Miałam okazję przeczytać pierwszy tom po polsku, drugi w oryginale (po polsku zresztą jeszcze nie wyszedł) i, o ile zgadzam się z powszechną opinią, że autorka mogła sobie podarować informowanie czytelnika o marce każdego pojawiającego się w powieści ciucha, o tyle, przyznaję, ubawiłam się setnie. Książki są oczywiście za krótkie, główna zagadka (kto zabija nieśmiertelnych) nie zostaje rozwiązana (żeby czytelnik kupił kolejny tom), jednak, mimo wszystko, "Błękitnokrwiści" to taka miła odskocznia od "Zmierzchu". Dlaczego? Bo wreszcie Edward nie cierpi z powodu wyrzutów sumienia, a Bella nie wpada w olfaktoryczne zwidy niuchając ukochanego pod pachami i gdzie bądź, nikt nie rzuca się ze skał do spienionego morza, nie roztkliwia się nad sobą przez dwieście stron... Romans jest, a jakże. Ale poza romansem jest kryminał, są również intrygi przywodzące na myśl legendarną "Dynastię". Rzecz się dzieje na Manhattanie, bohaterowie są młodzi, piękni, bogaci i znudzeni bezproblemową egzystencją. Wystawne przyjęcia, charytatywne imprezy, zakrapiane balangi, złote karty kredytowe, pokazy mody, ekskluzywne liceum i banda młodocianych wampirów, którym (teoretycznie) wszystko wolno.
Jeśli ktoś uważa "Zmierzch" za jedynie obowiązującą powieść o wampirach i nie umie spojrzeć z przymrużeniem oka na świat celebrytów, pewnie rzuci książki w kąt. Mnie to szczerze bawi - Paris Hilton jak pociotek Draculi, przyznacie, że brzmi... oryginalnie?
Prikaz: czytać z dystansem, chichotać ile wlezie, przypomnieć sobie, jak to było n lat temu (plakaty nad łóżkiem, szkolne wojny podjazdowe, ta głupia rura z drugiej ławki), a potem iść na zakupy. Choćby i po głupi T-shirt ;-) Koniecznie markowy! (Mam jeden, mam jeden!)
PS. No dobrze, to tak jakby lokalny patriotyzm, ale gdyby mi się nie podobało, nie mordowałabym właśnie trzeciego tomu w brytyjskim wydaniu!
Ale nastoletnim dziewczęciem będąc, uwielbiałam książki dwojakiego rodzaju:
- o nastolatkach mających problemy z chłopcami/pryszczami/ciuchami/nauczycielami;
- o wampirach, czarownicach, czarnej magii i całym tym dobrodziejstwie inwentarza.
I proszę, coś dla dziecka we mnie. Dla dziecka spragnionego opisów szkolnych potyczek, wizyt w przymierzalniach, wzajemnego podgryzania (w przenośni i bez przenośni) oraz zaklęć. Im straszniejszych, tym lepiej - demony mile widziane.
"Błękitnokrwiści" Melissy de la Cruz to właśnie miszmasz jednego z drugim. Książka, napisana bez wątpienia na fali popularności "Zmierzchu", łączy elementy typowej powieści dla uczennicy gimnazjum oraz coś, co kiedyś było powieścią gotycką, a teraz jest nie do końca wiadomo czym. Krwawą love story? Nieważne.
Miałam okazję przeczytać pierwszy tom po polsku, drugi w oryginale (po polsku zresztą jeszcze nie wyszedł) i, o ile zgadzam się z powszechną opinią, że autorka mogła sobie podarować informowanie czytelnika o marce każdego pojawiającego się w powieści ciucha, o tyle, przyznaję, ubawiłam się setnie. Książki są oczywiście za krótkie, główna zagadka (kto zabija nieśmiertelnych) nie zostaje rozwiązana (żeby czytelnik kupił kolejny tom), jednak, mimo wszystko, "Błękitnokrwiści" to taka miła odskocznia od "Zmierzchu". Dlaczego? Bo wreszcie Edward nie cierpi z powodu wyrzutów sumienia, a Bella nie wpada w olfaktoryczne zwidy niuchając ukochanego pod pachami i gdzie bądź, nikt nie rzuca się ze skał do spienionego morza, nie roztkliwia się nad sobą przez dwieście stron... Romans jest, a jakże. Ale poza romansem jest kryminał, są również intrygi przywodzące na myśl legendarną "Dynastię". Rzecz się dzieje na Manhattanie, bohaterowie są młodzi, piękni, bogaci i znudzeni bezproblemową egzystencją. Wystawne przyjęcia, charytatywne imprezy, zakrapiane balangi, złote karty kredytowe, pokazy mody, ekskluzywne liceum i banda młodocianych wampirów, którym (teoretycznie) wszystko wolno.
Jeśli ktoś uważa "Zmierzch" za jedynie obowiązującą powieść o wampirach i nie umie spojrzeć z przymrużeniem oka na świat celebrytów, pewnie rzuci książki w kąt. Mnie to szczerze bawi - Paris Hilton jak pociotek Draculi, przyznacie, że brzmi... oryginalnie?
Prikaz: czytać z dystansem, chichotać ile wlezie, przypomnieć sobie, jak to było n lat temu (plakaty nad łóżkiem, szkolne wojny podjazdowe, ta głupia rura z drugiej ławki), a potem iść na zakupy. Choćby i po głupi T-shirt ;-) Koniecznie markowy! (Mam jeden, mam jeden!)
PS. No dobrze, to tak jakby lokalny patriotyzm, ale gdyby mi się nie podobało, nie mordowałabym właśnie trzeciego tomu w brytyjskim wydaniu!
czwartek, 6 maja 2010
Harlan Coben poleca - "Ścigany" Kernicka
Uwielbiam czytać na okładkach rekomendacje poczytnych autorów. Najlepiej "niekwestionowanych mistrzów gatunku", własną głową ręczących za jakość powieści, na której pojawia się cytat z ich wypowiedzi. O sztuce pisania rekomendacji będzie później, na razie sama książka.
"Ścigany" Simona Kernicka, następcy Harlana Cobera, wielkiego talentu, wschodzącej gwiazdy i tak dalej. Książka dla tych, którzy zaczytują się w powieściach wspomnianego Cobena, powieść "z gazem wciśniętym do dechy". Czytałam Cobena. Nie powiem, że wszystko, co napisał, ale 80% owszem. I co? I w pewnym momencie zaczęłam mieć dość charakterystycznej maniery tego pisarza.
Co ma do tego Kernick? Ano to, że "Ścigany" został napisany właściwie na schemacie klasycznego thrillera Harlana Cobena. Bohater, zwykły facet imieniem Tom, odbiera telefon od dawno niewidzianego kumpla. Kumpel jest właśnie mordowany. Nim jednak kojfnie na amen, poda swym oprawcom adres Toma. I co? Poza tym, że Coben? Tom zwiewa. Zabiera dzieci do teściowej i zaczyna szukać żony. Żona nie odbiera telefonu i wtedy każdy, kto miał styczność z którąkolwiek z książek imć Harlana, wie dobrze, że żona jest zamieszana. Żeby schematowi stało się zadość, Toma oskarżą o morderstwo, porwą, pojawi się tajny agent niewiadomego pochodzenia, będzie burda, a wszystko, co stanowiło podstawę codziennej egzystencji bohatera, okaże się bujdą na resorach.
Główny bohater, Tom Merron, sprzedawca oprogramowania, skonstruowany wedle najlepszych Cobenowskich wzorców, jest mdły jak flaki z olejem. Tu się Kernickowi do końca ze starszego kolegi zerżnąć nie udało. Najciekawiej ze wszystkich postaci, które pojawiają się na kartach powieści, wypada oficer policji, Bolt, który, na szczęście, nie jest narratorem, nie może więc dzielić się z czytelnikiem życiowymi mądrościami. Doświadczony przez los (a jakże), pracoholik (a jakże numer dwa), honorowy (a jakże numer trzy), jednak skłonny do niestandardowych posunięć (a jakże numer cztery) powinien zasłużyć na własną powieść. Bez Toma Merrona, jego dziwnej żony oraz służących do porywania dzieci.
Reasumując: powieść nie jest długa (jak na standardy powieści sensacyjnej), należy do typu "normalny facet kontra reszta świata" i, choć nie powala, jednak da się przeczytać. Żal, że autor nie pokusił się o rozwinięcie wątku wspomnianego Bolta i nie wprowadził odrobiny psychologii, która wyszłaby na zdrowie pełnej scen mordobicia (to się nazywa w slangu wydawniczym "trzymająca w napięciu powieść pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji") książce. Rozczarowuje również wyjaśnienie zagadki (przy okazji autor gubi coś, o czym napisał wcześniej) i wykastrowany z napięcia finał. Nie mogę się również pozbyć wrażenia (SPOJLER!!!), że naprawdę wystarczyłoby, gdyby żona zdradzała bohatera z jego kumplem i podarowała sobie związek z koleżanką-lesbijką. Pewnie chodziło o element zaskoczenia...
"Ścigany" jest jakieś milion razy lepszy niż wszystko, co napisał Patterson (ale od Pattersona lepsza jest "Strażnica" Świadków Jehowy, więc to nie problem) i ma jedną podstawową zaletę - jest na tyle krótki, że czytelnik nie zdąży się znudzić. Przeczytać. Opisać. Zapomnieć.
------------------------------
A co do pisania rekomendacji, rekomendacje dzielą się na kilka typów:
- rekomendacje wyciągnięte z recenzji pisanych grzecznościowo przez autorów-kolegów-po-fachu (bierzemy kawałek bałwochwalczego artykułu, podpisujemy znanym nazwiskiem i jazda);
- rekomendacje napisane na zlecenie (dzień dobry, wydawca jestem, dam Panu/Pani pięć stów za zdanie czy dwa o powieści - i jazda; bardzo popularna forma współpracy);
- rekomendacje wyjęczane przez wydawcę (oj weź mi napisz rekomendację, dwa zdania, wymyśl coś, potrzebuję czegoś na okładkę; dobra, dobra, masz i odczep się);
- lewe wyjęczane rekomendacje (oj jak nie masz czasu, to ja coś skrobnę, a ty tylko pożycz nazwiska - to również częste zjawisko);
- unikalne rekomendacje spontaniczne (coś w rodzaju śniegu w lipcu, ale też się zdarzają, Stephen King przeczytał książkę, zachwycił się i napisał do wydawcy, oferując się firmować zachwyty własnym nazwiskiem).
I dlatego tak bardzo kocham te polecajki na okładkach. Redaktor Wielkiego Czasopisma poleca!
A za ile poleca Pan redaktor?
"Ścigany" Simona Kernicka, następcy Harlana Cobera, wielkiego talentu, wschodzącej gwiazdy i tak dalej. Książka dla tych, którzy zaczytują się w powieściach wspomnianego Cobena, powieść "z gazem wciśniętym do dechy". Czytałam Cobena. Nie powiem, że wszystko, co napisał, ale 80% owszem. I co? I w pewnym momencie zaczęłam mieć dość charakterystycznej maniery tego pisarza.
Co ma do tego Kernick? Ano to, że "Ścigany" został napisany właściwie na schemacie klasycznego thrillera Harlana Cobena. Bohater, zwykły facet imieniem Tom, odbiera telefon od dawno niewidzianego kumpla. Kumpel jest właśnie mordowany. Nim jednak kojfnie na amen, poda swym oprawcom adres Toma. I co? Poza tym, że Coben? Tom zwiewa. Zabiera dzieci do teściowej i zaczyna szukać żony. Żona nie odbiera telefonu i wtedy każdy, kto miał styczność z którąkolwiek z książek imć Harlana, wie dobrze, że żona jest zamieszana. Żeby schematowi stało się zadość, Toma oskarżą o morderstwo, porwą, pojawi się tajny agent niewiadomego pochodzenia, będzie burda, a wszystko, co stanowiło podstawę codziennej egzystencji bohatera, okaże się bujdą na resorach.
Główny bohater, Tom Merron, sprzedawca oprogramowania, skonstruowany wedle najlepszych Cobenowskich wzorców, jest mdły jak flaki z olejem. Tu się Kernickowi do końca ze starszego kolegi zerżnąć nie udało. Najciekawiej ze wszystkich postaci, które pojawiają się na kartach powieści, wypada oficer policji, Bolt, który, na szczęście, nie jest narratorem, nie może więc dzielić się z czytelnikiem życiowymi mądrościami. Doświadczony przez los (a jakże), pracoholik (a jakże numer dwa), honorowy (a jakże numer trzy), jednak skłonny do niestandardowych posunięć (a jakże numer cztery) powinien zasłużyć na własną powieść. Bez Toma Merrona, jego dziwnej żony oraz służących do porywania dzieci.
Reasumując: powieść nie jest długa (jak na standardy powieści sensacyjnej), należy do typu "normalny facet kontra reszta świata" i, choć nie powala, jednak da się przeczytać. Żal, że autor nie pokusił się o rozwinięcie wątku wspomnianego Bolta i nie wprowadził odrobiny psychologii, która wyszłaby na zdrowie pełnej scen mordobicia (to się nazywa w slangu wydawniczym "trzymająca w napięciu powieść pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji") książce. Rozczarowuje również wyjaśnienie zagadki (przy okazji autor gubi coś, o czym napisał wcześniej) i wykastrowany z napięcia finał. Nie mogę się również pozbyć wrażenia (SPOJLER!!!), że naprawdę wystarczyłoby, gdyby żona zdradzała bohatera z jego kumplem i podarowała sobie związek z koleżanką-lesbijką. Pewnie chodziło o element zaskoczenia...
"Ścigany" jest jakieś milion razy lepszy niż wszystko, co napisał Patterson (ale od Pattersona lepsza jest "Strażnica" Świadków Jehowy, więc to nie problem) i ma jedną podstawową zaletę - jest na tyle krótki, że czytelnik nie zdąży się znudzić. Przeczytać. Opisać. Zapomnieć.
------------------------------
A co do pisania rekomendacji, rekomendacje dzielą się na kilka typów:
- rekomendacje wyciągnięte z recenzji pisanych grzecznościowo przez autorów-kolegów-po-fachu (bierzemy kawałek bałwochwalczego artykułu, podpisujemy znanym nazwiskiem i jazda);
- rekomendacje napisane na zlecenie (dzień dobry, wydawca jestem, dam Panu/Pani pięć stów za zdanie czy dwa o powieści - i jazda; bardzo popularna forma współpracy);
- rekomendacje wyjęczane przez wydawcę (oj weź mi napisz rekomendację, dwa zdania, wymyśl coś, potrzebuję czegoś na okładkę; dobra, dobra, masz i odczep się);
- lewe wyjęczane rekomendacje (oj jak nie masz czasu, to ja coś skrobnę, a ty tylko pożycz nazwiska - to również częste zjawisko);
- unikalne rekomendacje spontaniczne (coś w rodzaju śniegu w lipcu, ale też się zdarzają, Stephen King przeczytał książkę, zachwycił się i napisał do wydawcy, oferując się firmować zachwyty własnym nazwiskiem).
I dlatego tak bardzo kocham te polecajki na okładkach. Redaktor Wielkiego Czasopisma poleca!
A za ile poleca Pan redaktor?
poniedziałek, 3 maja 2010
Wampiry po raz setny - sprzedane
Nie tak dawno wpadłam do Empiku wybadać konkurencję (zboczenie zawodowe) i wpadła mi w oko legendarna topka, czyli zestawienie najlepiej sprzedających się w danym okresie promocyjnym tytułów. Topka Empiku jest obiektem marzeń, wydawcy walczą o to, żeby się na niej znaleźć, bo miejsce na topce przekłada się na szereg drobiazgów, które mogą zadecydować o być albo nie być danego tytułu. Błogosławiona niewiedza czytelników - ci wchodzą do księgarni, kierują się ku stosom książek, patrzą na wystawki na regałach i nie zdają sobie sprawą, jak ciężką forsę płaci wydawca za to, żeby jego książka leżała przez dwa tygodnie na stole.
Częściej kupuje się książki ze stolika, nie? :) No, mniejsza.
W każdym razie rzuciłam okiem na topkę dziecięcą i co ujrzałam? Trupy. W liczbie ośmiu. Top 10 książek to w 80% książki o wampirach. Nawet "Mikołajek" poległ w starciu z pociotkami Belli i Edwarda. Honoru innych nacji broniły jedynie powieści "Złodziej pioruna" (greccy bogowie kontratakują) oraz "GONE 2" - postapokaliptyczny thriller w stylu Stephena Kinga.
Jęczę czasem, że ten boom na wampiry mógłby się już skończyć, ale sądząc po problemach z dorwaniem praw do jakiejś sensownej książki o krwiopijcach, wnoszę, że jeszcze przynajmniej przez rok polscy wydawcy będą nas męczyć tematyką nieumarłych. To znaczy męczyć, jak męczyć...
Ciekawe, co będzie następne - upadłe anioły już mamy, wilkołaki też się pojawiają. Wytypowanie przyszłorocznego tematu numer jeden byłoby czymś w rodzaju trafienia szóstki w totka.
Wytypować teraz.
Kupić prawa.
Wydać.
Odnieść sukces.
Zarobić miliony...
A następna notka będzie, żeby podtrzymać gotycki klimat, o wampirach. Bo ja naprawdę lubię wampiry, tylko jest ich jakby ciut sporo...
Częściej kupuje się książki ze stolika, nie? :) No, mniejsza.
W każdym razie rzuciłam okiem na topkę dziecięcą i co ujrzałam? Trupy. W liczbie ośmiu. Top 10 książek to w 80% książki o wampirach. Nawet "Mikołajek" poległ w starciu z pociotkami Belli i Edwarda. Honoru innych nacji broniły jedynie powieści "Złodziej pioruna" (greccy bogowie kontratakują) oraz "GONE 2" - postapokaliptyczny thriller w stylu Stephena Kinga.
Jęczę czasem, że ten boom na wampiry mógłby się już skończyć, ale sądząc po problemach z dorwaniem praw do jakiejś sensownej książki o krwiopijcach, wnoszę, że jeszcze przynajmniej przez rok polscy wydawcy będą nas męczyć tematyką nieumarłych. To znaczy męczyć, jak męczyć...
Ciekawe, co będzie następne - upadłe anioły już mamy, wilkołaki też się pojawiają. Wytypowanie przyszłorocznego tematu numer jeden byłoby czymś w rodzaju trafienia szóstki w totka.
Wytypować teraz.
Kupić prawa.
Wydać.
Odnieść sukces.
Zarobić miliony...
A następna notka będzie, żeby podtrzymać gotycki klimat, o wampirach. Bo ja naprawdę lubię wampiry, tylko jest ich jakby ciut sporo...
"Serce w ogniu" - nóż w kieszeni
"Napili się, wychlapali, umyli, a kiedy z wykręconymi ubraniami, nadzy i ociekający wodą, wracali do swojej kryjówki, słońce całkiem już niemal wzeszło."
"Maszerowali jakąś godzinę w dół doliny, z dzidami za plecami, aż wreszcie dotarli do skupiska lepianek z gliny i trawy, które stanęły nad rzeką pod kępą akacji i palm."
"Niektóre rany są zbyt głębokie, by można je było natychmiast wybaczyć, pomyślała Julia. Jeśli w ogóle mogą być wybaczone. Christine już zawsze będzie nosiła w sobie bliznę, może jednak słowa Aleksa pomogą w tym, żeby coraz mniej uwierała."
Tłumaczenie: Jerzy Łoziński
Redakcja: Hanna Koźmińska
Korekta: korektor.
Amen.
Okładka: National Geographic, uzyskana po miesiącach bojów pod tytułem "znajdź mi efektowny pożar lasu".
Wydawnictwo: Albatros. Ale to w spadku po ZYSKu. Spadek nie został chyba należycie obejrzany.
Ujmijmy to tak: nie kocham Evansa. Nie zachwycił mnie, czytany w autobusach, w drodze na uczelnię, "Zaklinacz koni", którego, na przekór głosom zachwytu, uznałam za siermiężną dość prozę. Nierówną, miejscami ciekawą, miejscami kiczowatą do granic imentu, taką do strawienia, ale bez specjalnego zachwytu. Bez niespecjalnego zachwytu również.
"Serce w ogniu" wygrzebałam z dna szafki, kiedy przypomniałam sobie, że składuję książki również tam, gdzie kiedyś chowałam nielubiane ciuchy. Przy okazji znalazłam pierwszy tom Stovera, o którym myślałam, że zaginął na amen. Historia jest dość banalna - dwóch facetów, jedna babka. Babka dobra, urocza i składająca się z samych zalet, pozostanie wierna temu, który ją pierwszy ucapił, kochając się skrycie w drugim. Drugi, kochający babkę miłością wielką jak stodoła, honorowy jest bardziej niż Zawisza Czarny, więc dziub w ciup i milczy. Dramat, co się zowie. Panowie gaszą pożary, skacząc na spadochronach (wycinka, wycinka), rychło więc dochodzi do wypadku, w którym pierwszy traci wzrok. Pierwszy, uznając, że w tej sytuacji nijak już nie może kręcić się wokół ukochanej i bruździć kalece, zostaje reporterem wojennym i odchodzi w siną dal.
I do tego momentu książka jest niezła. Tłumaczenie nie, ale kilka scen, których nawet translatorski duet nie był w stanie zrównać z ziemią, ratuje sprawę. Potem zaczynają się schody, a właściwie drabina z powyłamywanymi szczeblami. Oraz spojlery, ostrzegam.
Evans przegiął. Póki koncentrował się na życiu "zadymiarzy", czyli gości ze spadochronami, póki przedstawiał życie kowbojskiej Ameryki, póki pisał o przyjaźni, było nieźle. Ale widocznie za mało dramatycznie. Evans postanowił zagęścić atmosferę. Pierwszy, nie dość, że teraz niewidomy, ma również cukrzycę. Eeee, mało! Jest bezpłodny. Tak, tak lepiej! Co by tu wymyślić, żeby tragedia nabrała dodatkowego smaczku? Tadam! Niech ten drugi zostanie biologicznym ojcem dziecka pierwszego i idealnej kobiety! Miodzio. No to zostaje. Hmmm... Dramat, dramat, więcej dramatu. Cierpiącego biotatę wyślemy więc do Afryki, żeby ratował ginące w wojnie domowej dzieci.
A potem... Nie uwierzycie!
Przeciętnie wyrobiony czytelnik domyśli się tego "potem", czytając akapit o tym, że doświadczony przez los małżonek od lat ma problemy z nerkami. Kaput. No inaczej się nie da - trzeba nieszczęsnego męża ubić, żeby uzyskać wdowę. A potem wdowę można wysłać do Afryki i, przy dźwięku karabinów maszynowych, spiknąć ją z tym drugim.
Ratunku.
Idealna kobieta w afrykańskim sierocińcu pokutująca za grzechy przeszłości i facet, który na spadochronie spada prosto na teren bratobójczych walk. Oraz happy end. I scena erotyczna na przedostatniej bodaj stronie.
Resume: Evans, sam grafoman, doczekał się fatalnego tłumaczenia, wołającej o pomstę do nieba redakcji oraz korektora w płynie. "Serce w ogniu" trzyma się kupy do połowy, później zamienia się w grę z czytelnikiem: rozpoznaj szablon, uzupełnij schemat, dokończ równanie.
Dodatkowa korzyść dla odbiorcy: przekonanie o własnej nieomylności. No, chyba, że ktoś nie jest w stanie przewidzieć zakończenia, ale w to ciężko mi uwierzyć :)
"Maszerowali jakąś godzinę w dół doliny, z dzidami za plecami, aż wreszcie dotarli do skupiska lepianek z gliny i trawy, które stanęły nad rzeką pod kępą akacji i palm."
"Niektóre rany są zbyt głębokie, by można je było natychmiast wybaczyć, pomyślała Julia. Jeśli w ogóle mogą być wybaczone. Christine już zawsze będzie nosiła w sobie bliznę, może jednak słowa Aleksa pomogą w tym, żeby coraz mniej uwierała."
Tłumaczenie: Jerzy Łoziński
Redakcja: Hanna Koźmińska
Korekta: korektor.
Amen.
Okładka: National Geographic, uzyskana po miesiącach bojów pod tytułem "znajdź mi efektowny pożar lasu".
Wydawnictwo: Albatros. Ale to w spadku po ZYSKu. Spadek nie został chyba należycie obejrzany.
Ujmijmy to tak: nie kocham Evansa. Nie zachwycił mnie, czytany w autobusach, w drodze na uczelnię, "Zaklinacz koni", którego, na przekór głosom zachwytu, uznałam za siermiężną dość prozę. Nierówną, miejscami ciekawą, miejscami kiczowatą do granic imentu, taką do strawienia, ale bez specjalnego zachwytu. Bez niespecjalnego zachwytu również.
"Serce w ogniu" wygrzebałam z dna szafki, kiedy przypomniałam sobie, że składuję książki również tam, gdzie kiedyś chowałam nielubiane ciuchy. Przy okazji znalazłam pierwszy tom Stovera, o którym myślałam, że zaginął na amen. Historia jest dość banalna - dwóch facetów, jedna babka. Babka dobra, urocza i składająca się z samych zalet, pozostanie wierna temu, który ją pierwszy ucapił, kochając się skrycie w drugim. Drugi, kochający babkę miłością wielką jak stodoła, honorowy jest bardziej niż Zawisza Czarny, więc dziub w ciup i milczy. Dramat, co się zowie. Panowie gaszą pożary, skacząc na spadochronach (wycinka, wycinka), rychło więc dochodzi do wypadku, w którym pierwszy traci wzrok. Pierwszy, uznając, że w tej sytuacji nijak już nie może kręcić się wokół ukochanej i bruździć kalece, zostaje reporterem wojennym i odchodzi w siną dal.
I do tego momentu książka jest niezła. Tłumaczenie nie, ale kilka scen, których nawet translatorski duet nie był w stanie zrównać z ziemią, ratuje sprawę. Potem zaczynają się schody, a właściwie drabina z powyłamywanymi szczeblami. Oraz spojlery, ostrzegam.
Evans przegiął. Póki koncentrował się na życiu "zadymiarzy", czyli gości ze spadochronami, póki przedstawiał życie kowbojskiej Ameryki, póki pisał o przyjaźni, było nieźle. Ale widocznie za mało dramatycznie. Evans postanowił zagęścić atmosferę. Pierwszy, nie dość, że teraz niewidomy, ma również cukrzycę. Eeee, mało! Jest bezpłodny. Tak, tak lepiej! Co by tu wymyślić, żeby tragedia nabrała dodatkowego smaczku? Tadam! Niech ten drugi zostanie biologicznym ojcem dziecka pierwszego i idealnej kobiety! Miodzio. No to zostaje. Hmmm... Dramat, dramat, więcej dramatu. Cierpiącego biotatę wyślemy więc do Afryki, żeby ratował ginące w wojnie domowej dzieci.
A potem... Nie uwierzycie!
Przeciętnie wyrobiony czytelnik domyśli się tego "potem", czytając akapit o tym, że doświadczony przez los małżonek od lat ma problemy z nerkami. Kaput. No inaczej się nie da - trzeba nieszczęsnego męża ubić, żeby uzyskać wdowę. A potem wdowę można wysłać do Afryki i, przy dźwięku karabinów maszynowych, spiknąć ją z tym drugim.
Ratunku.
Idealna kobieta w afrykańskim sierocińcu pokutująca za grzechy przeszłości i facet, który na spadochronie spada prosto na teren bratobójczych walk. Oraz happy end. I scena erotyczna na przedostatniej bodaj stronie.
Resume: Evans, sam grafoman, doczekał się fatalnego tłumaczenia, wołającej o pomstę do nieba redakcji oraz korektora w płynie. "Serce w ogniu" trzyma się kupy do połowy, później zamienia się w grę z czytelnikiem: rozpoznaj szablon, uzupełnij schemat, dokończ równanie.
Dodatkowa korzyść dla odbiorcy: przekonanie o własnej nieomylności. No, chyba, że ktoś nie jest w stanie przewidzieć zakończenia, ale w to ciężko mi uwierzyć :)
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
A co TY jesz na śniadanie?
Obśmiałam się wczoraj, jak norka. Nie wiem co prawda, czy norki rzeczywiście parskają z radości, ale mniejsza o to. Kolejna książka (i tak nie opisuję wszystkiego, co czytam, bo nie bardzo się wyrabiam), kolejna porcja radości. Regularna recenzja będzie później, dziś tylko przedsmak redakcyjno-korektorskiego horroru...
"Obok siebie żyli radykalni bojownicy nieskażonej natury, którzy na śniadanie spożywali drwali, bardziej umiarkowani miłośnicy królików, hippisi gotowi obściskiwać wszystkich i wszystko, a także najróżniejsi twórcy kultury i kontrkultury..."
Biedni drwale.
A może przepis? Drwal saute? Drwal w sosie słodko-kwaśnym? Czy też, żeby pozostać w klimacie książki, Drwal Barbecue. Koniecznie z żurawiną. Tak bardziej poważnie, autorowi chodziło zapewne o klasyczne, ciężkie i obfite w kalorie śniadanko, które możecie sobie wyguglać (i zrobić, o ile ktoś ma w planach 12 godzin przy kopaniu rowów), tłumacz zaś pojechał równo automatem. Redaktor spał.
Książki to źródło radości, prawda? :) Z niecierpliwości oczekuję kolejnych objawień, bo powieść mogłaby wystartować w konkursie na najgorzej zredagowaną książkę...
"Obok siebie żyli radykalni bojownicy nieskażonej natury, którzy na śniadanie spożywali drwali, bardziej umiarkowani miłośnicy królików, hippisi gotowi obściskiwać wszystkich i wszystko, a także najróżniejsi twórcy kultury i kontrkultury..."
Biedni drwale.
A może przepis? Drwal saute? Drwal w sosie słodko-kwaśnym? Czy też, żeby pozostać w klimacie książki, Drwal Barbecue. Koniecznie z żurawiną. Tak bardziej poważnie, autorowi chodziło zapewne o klasyczne, ciężkie i obfite w kalorie śniadanko, które możecie sobie wyguglać (i zrobić, o ile ktoś ma w planach 12 godzin przy kopaniu rowów), tłumacz zaś pojechał równo automatem. Redaktor spał.
Książki to źródło radości, prawda? :) Z niecierpliwości oczekuję kolejnych objawień, bo powieść mogłaby wystartować w konkursie na najgorzej zredagowaną książkę...
sobota, 24 kwietnia 2010
Ku pamięci - Rzeczy Absolutnie Bezcenne
Bo jeszcze zapomnę, dlaczego nie pracuję tam, gdzie pracowałam...
RZECZY BEZCENNE
Występują: Były Pracownik (BP), Były Szef (BS)
Miejsce akcji: Mieszkanie prywatne BP
Czas akcji: Późne godziny wieczorne
BP siedzi przy biurku i pije herbatę. Dzwoni telefon. BP patrzy na wyświetlacz i się wzdraga. Poczucie obowiązku BP każe mu odebrać.
BP: Nooooo?
BS: To ty?
BP: Nooooo, ja, a co?
BS: Przeczytałem właśnie wszystko, co napisałaś o tej książce i to jest całkiem do dupy!
BP: Aha.
BS: Musisz zrozumieć, całkiem do dupy! Ja nic z tym nie zrobię!
Mija pięć minut rozmowy i przychodzą niezapowiedziane
WNIOSKI
WNIOSKI: Tak, to dlatego rzuciłam tę robotę.
Mam problem z bestsellerami - Rok we mgle
Nie ufam hasłom reklamowym. nic w tym dziwnego, skoro w nocy, o północy, wyrwana z głębokiego snu, mogę wyrecytować: światowej sławy bestseller autorstwa WSTAW NAZWISKO, laureata wielu prestiżowych nagród cenionego przez czytelników i krytyków za niezwykły, klarowny styl oraz talent do konstruowania skomplikowanej, a jednak czytelnej fabuły. Bla, bla, bla.
To bla, bla, bla jest treścią mojego życia (a przynajmniej jego części) i naprawdę zdumiało mnie to, że nie każdy tak potrafi.
Poza tym mam jeszcze jeden problem - ni diabła nie mam pojęcia, czym właściwie jest dobra książka.
Ad rem: (rem mamy poniżej)
Moim zdaniem to jest niezła książka. Nie genialna, nie "najlepsza w 2007 roku" (choć być może w 2007 roku wychodził taki szajs, że w ogóle szkoda gadać), ale całkiem porządna, oparta na jakimś pomyśle i konsekwentnie napisana. Treścią "Roku we mgle" jest poszukiwanie zaginionej na plaży sześcioletniej dziewczynki, a właściwie nie tyle poszukiwanie sensu stricte, co odczucia temuż towarzyszące. Narratorką jest Abby, nowa narzeczona tatusia, kobieta-fotograf, inteligentna (Bogu dzięki!) babka, która na krótki moment spuściła dziewczynkę z oka.
Widziałam gdzieś na sieci hasło "thriller". Z której strony? Gdyby ktoś wskazał mi palcem, będę wdzięczna. Powieść jest monologiem Abby, monologiem upstrzonym potworną ilością retrospekcji - w trakcie lektury poznajemy nie tylko historię związku Abby i Jake'a, ale również całe mnóstwo pozornie nieistotnych drobiazgów z przeszłości narratorki, wszystkie składowe tego, kim wreszcie się stała.
Co jest ciekawe? Na pewno nie rozwiązanie zagadki "gdzie jest Emma", bo tego można się domyślić. Ciekawe są przemyślenia. O tym, czym jest fotografia. O tym, czym jest pamięć i czym jest zapominanie. Mało? A jednak dało się o tym napisać bez mała 200 stron (reszta to jednak jakaś fabuła).
Nie ukrywam, że mam słabość do historii mnemotechniki, to teatru pamięci i fotografii jako swoiście pojmowanej śmierci. Skrzywienie byłej studentki, która przespała połowę zajęć i teraz jej dzwoni.
Zwracając na początek - dlaczego mam problem z dobrymi książkami? Bo uważnie czytam głosy z prasy światowej (zamieszczone uprzejmie przez wydawcę na końcu książki) i nijak nie umiem się odnieść do słów takich, jak "ambitne", "filozoficzne", poruszające"... Za trzy dni nie będę pamiętać Abby, Emmy i Goofy, nazwisko autorki już musiałam sprawdzać. Za to znakomicie pamiętam Serbitara z "Legendy" Davida Gemmela, co nie świadczy najlepiej o poziomie mojego intelektu. Jak mniemam.
Żeby nie było: polecam. "Rok we mgle", a nie "Legendę" (chyba, ze masz 12 lat i pragniesz poczytać o bohaterskich dokonaniach).
Okładka, jak zwykle, w mojej opinii, fatalna. Brawa dla fotografa, zdjęcie wygląda, jakby to dziecko cierpiało na wodogłowie.
To bla, bla, bla jest treścią mojego życia (a przynajmniej jego części) i naprawdę zdumiało mnie to, że nie każdy tak potrafi.
Poza tym mam jeszcze jeden problem - ni diabła nie mam pojęcia, czym właściwie jest dobra książka.
Ad rem: (rem mamy poniżej)
Moim zdaniem to jest niezła książka. Nie genialna, nie "najlepsza w 2007 roku" (choć być może w 2007 roku wychodził taki szajs, że w ogóle szkoda gadać), ale całkiem porządna, oparta na jakimś pomyśle i konsekwentnie napisana. Treścią "Roku we mgle" jest poszukiwanie zaginionej na plaży sześcioletniej dziewczynki, a właściwie nie tyle poszukiwanie sensu stricte, co odczucia temuż towarzyszące. Narratorką jest Abby, nowa narzeczona tatusia, kobieta-fotograf, inteligentna (Bogu dzięki!) babka, która na krótki moment spuściła dziewczynkę z oka.
Widziałam gdzieś na sieci hasło "thriller". Z której strony? Gdyby ktoś wskazał mi palcem, będę wdzięczna. Powieść jest monologiem Abby, monologiem upstrzonym potworną ilością retrospekcji - w trakcie lektury poznajemy nie tylko historię związku Abby i Jake'a, ale również całe mnóstwo pozornie nieistotnych drobiazgów z przeszłości narratorki, wszystkie składowe tego, kim wreszcie się stała.
Co jest ciekawe? Na pewno nie rozwiązanie zagadki "gdzie jest Emma", bo tego można się domyślić. Ciekawe są przemyślenia. O tym, czym jest fotografia. O tym, czym jest pamięć i czym jest zapominanie. Mało? A jednak dało się o tym napisać bez mała 200 stron (reszta to jednak jakaś fabuła).
Nie ukrywam, że mam słabość do historii mnemotechniki, to teatru pamięci i fotografii jako swoiście pojmowanej śmierci. Skrzywienie byłej studentki, która przespała połowę zajęć i teraz jej dzwoni.
Zwracając na początek - dlaczego mam problem z dobrymi książkami? Bo uważnie czytam głosy z prasy światowej (zamieszczone uprzejmie przez wydawcę na końcu książki) i nijak nie umiem się odnieść do słów takich, jak "ambitne", "filozoficzne", poruszające"... Za trzy dni nie będę pamiętać Abby, Emmy i Goofy, nazwisko autorki już musiałam sprawdzać. Za to znakomicie pamiętam Serbitara z "Legendy" Davida Gemmela, co nie świadczy najlepiej o poziomie mojego intelektu. Jak mniemam.
Żeby nie było: polecam. "Rok we mgle", a nie "Legendę" (chyba, ze masz 12 lat i pragniesz poczytać o bohaterskich dokonaniach).
Okładka, jak zwykle, w mojej opinii, fatalna. Brawa dla fotografa, zdjęcie wygląda, jakby to dziecko cierpiało na wodogłowie.
czwartek, 15 kwietnia 2010
Fatalna sława - fatalna książka
Jestem w fatalnej (jakże tematycznie) rozpaczy - skończyły mi się sensowne lektury, a wizyty w bibliotece przypominają polowanie na kaczki. Z łomem. Nijak nie mogę niczego sensownego ucapić. Cóż, książek w domu dostatek, uznałam, że zwlekę coś z półki pod sufitem. Coś możliwie babskiego.
O proszę. Miliony kobiet to czytają. Miliony kobiet nie mogą się mylić...
Wiecie, co mnie zachęciło? To, że powieść dzieje się w "środowisku wydawniczym" - a więc na moim, że sobie pozwolę, podwórku. Intelektualnej erupcji nie oczekiwałam, liczyłam na chwilę oddechu między kolejnymi "szybkimi akcjami", które sprawiają, że siwieję w zastraszającym tempie. I jak było? Ano niemożebnie wręcz głupio. Oto, proszę Państwa, znakomita książka do badziewiarki. Komedia. Pewnie, brakowało tylko nagrania śmiechu z taśmy.
O co biega? Ano o nieszczęśliwą pracownicę reklamy w małym wydawnictwie, która nie może nijak opchnąć średniawych książek kolejnym redaktorom, a ma na tapecie wspaniałą opowieść pióra niefrasobliwego literata, który zresztą kompletnie nie przejmuje się promocją własnego dzieła (o wdzięcznym tytule "Lizanie kamieni" - dowcip zamierzony). Biedna nasza bohaterka miota się więc, usiłując wypełnić swoje obowiązki, z czego nic nie wynika, poza kolejnymi frustracjami. Drugim opisywanym babskiem jest redaktorka "Globe", marząca o sławie i bogatym mężu właścicielka wielkich niebieskich oczu, trocin pod kopułą i paskudnego charakteru. Na tle siermiężnych opisów kolejnych imprez wydawniczych rozgrywa się walka o władzę, wpływy i szczęście osobiste. Finał w pokoju hotelowym filmowej gwiazdy, w oparach absurdu, na łożu z krewetek.
Litości.
Wisienką na torcie jest posiadająca zdolności magiczne sprzątaczka za wschodniej Europy. I happy end - nowy Harry Potter spreparowany przez słodkiego Henry'ego od "Lizania kamieni".
Albo urwało mi poczucie humoru, albo nigdy go nie miałam, albo miliony kobiet jednak nie mają racji. Serdecznie odradzam, chyba, że ktoś marzy o tym, żeby zmarnować trochę czasu albo sprawdzić, jak nie wygląda wspomniane "środowisko wydawnicze" w naszym pięknym kraju.
O proszę. Miliony kobiet to czytają. Miliony kobiet nie mogą się mylić...
Wiecie, co mnie zachęciło? To, że powieść dzieje się w "środowisku wydawniczym" - a więc na moim, że sobie pozwolę, podwórku. Intelektualnej erupcji nie oczekiwałam, liczyłam na chwilę oddechu między kolejnymi "szybkimi akcjami", które sprawiają, że siwieję w zastraszającym tempie. I jak było? Ano niemożebnie wręcz głupio. Oto, proszę Państwa, znakomita książka do badziewiarki. Komedia. Pewnie, brakowało tylko nagrania śmiechu z taśmy.
O co biega? Ano o nieszczęśliwą pracownicę reklamy w małym wydawnictwie, która nie może nijak opchnąć średniawych książek kolejnym redaktorom, a ma na tapecie wspaniałą opowieść pióra niefrasobliwego literata, który zresztą kompletnie nie przejmuje się promocją własnego dzieła (o wdzięcznym tytule "Lizanie kamieni" - dowcip zamierzony). Biedna nasza bohaterka miota się więc, usiłując wypełnić swoje obowiązki, z czego nic nie wynika, poza kolejnymi frustracjami. Drugim opisywanym babskiem jest redaktorka "Globe", marząca o sławie i bogatym mężu właścicielka wielkich niebieskich oczu, trocin pod kopułą i paskudnego charakteru. Na tle siermiężnych opisów kolejnych imprez wydawniczych rozgrywa się walka o władzę, wpływy i szczęście osobiste. Finał w pokoju hotelowym filmowej gwiazdy, w oparach absurdu, na łożu z krewetek.
Litości.
Wisienką na torcie jest posiadająca zdolności magiczne sprzątaczka za wschodniej Europy. I happy end - nowy Harry Potter spreparowany przez słodkiego Henry'ego od "Lizania kamieni".
Albo urwało mi poczucie humoru, albo nigdy go nie miałam, albo miliony kobiet jednak nie mają racji. Serdecznie odradzam, chyba, że ktoś marzy o tym, żeby zmarnować trochę czasu albo sprawdzić, jak nie wygląda wspomniane "środowisko wydawnicze" w naszym pięknym kraju.
czwartek, 8 kwietnia 2010
Ku pamięci - żabia polityka wydawnicza (ŻPW)
Siedzę i dumam. Z dumania nic nie wyniknie, tego jestem pewna, ale... Zastanawiam się nad tym, co, kiedy i w jakiej kolejności się ukaże. Wnioski? Prowadzimy żabią politykę wydawniczą.
PS. Żaba na wiosnę to nawet tematycznie...
Badziewiarka przedstawia
ŻABIA POLITYKA WYDAWNICZA
Dramatis personae: Product Manager (z Bożej łaski) oraz Zainteresowany Redaktor (z powołania)
Zainteresowany Redaktor: O fanie, mogę Wam dać newsa o tej książce.
Product Manager: To daj, będę wdzięczna.
Zainteresowany Redaktor: A kiedy się ukaże?
Product Manager: O ile mi wiadomo, jeszcze w kwietniu. Ale możliwe, że przeskoczy na maj.
Rechot publiczności.
Kurtyna.
PS. Żaba na wiosnę to nawet tematycznie...
Książki, które znikają – „Trudna obietnica”
„Trudna obietnica” – porządna powieść obyczajowa z wątkiem romansowym, wieloaspektowa, z ciekawymi bohaterami i sensownie zarysowanym tłem. Młoda, aktywna zawodowo kobieta, której młodsza siostra ginie w wypadku, wypełnia dane kiedyś przyrzeczenie – wraca do domu, by zaopiekować się dwojgiem osieroconych dzieci. Z wielkiego, tętniącego życiem miasta, do małej pipidówy, z wygodnego, urządzonego pod siebie mieszkania, do domu mających własne problemy rodziców. Nie jest lekko, bywa zabawnie i wzruszająco. Satysfakcja z lektury i dobry nastrój gwarantowane. Do tego brak ryzyka, że czytelniczka poczuje się jak idiotka.
Gdzie można nabyć? Gdzieś na taniej książce…
Nie przestaje mnie zdumiewać, ze niektóre książki po prostu nie zaskakują. Może powinnam zaznaczyć na wstępie, że będzie o książce, do której mam prywatno-zawodowy, jasno sprecyzowany stosunek. Z książką wiązały się wielkie nadzieje, bo znana za granicą, poczytna autorka, bo tytuł niegłupi, bo dobry na start – na pewno się spodoba. Komu? Babom.
I co?
I chała. Krytyki nie było, kto nabył i przeczytał, ten nie szczędził pochwał. Że ciekawe, że wciąga, że dobrze skonstruowane postaci, że „nareszcie coś na poziomie” i do poduszki jednocześnie. Przeczytała moja ciotka, która książek nawet kijem niekoniecznie, przyleciała po następną. Przeczytała żona jakiejś szychy – o rany, kiedy będzie następna? Szefowa G., która, dla odmiany, lubuje się w cegłach pokroju biografii Mao, również była kontent. I jeszcze jedna ciotka, taka od Egiptu. Cud, miód, orzeszki.
No co, taka fatalna okładka?
Nie, chyba niekoniecznie. Duże nazwisko (bo miało się przebić), jasne tło (żeby powieść nie zginęła na półce)… Recenzje były. A jakże. W „Polsce”, w „Tele Tygodniu” (Pani Redaktor książką była usatysfakcjonowana), na portalach internetowych, na babskich portalach, w gazetach regionalnych. Może powinni mnie wylać, bo, jako „ta od promocji” rozkładam ręce. Erica James jest mniej więcej sto razy lepsza od Nicholasa Sparksa i Nory Roberts – tylko jakoś nie chwyta. Może za gruba? Cegła. Może za droga? Prawie cztery dychy (kiedyś napiszę, dlaczego niektóre książki są tak koszmarnie drogie i dlaczego wydawcy nie jeżdżą na wakacje na Haiti). Może zbyt skomplikowana?
Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarny Smok i polecam ją szczerze kobietom, które mają ochotę na chwilę oddechu przy lekturze, która nie obrazi ich inteligencji. Fajna sprawa. Zwłaszcza w zalewie produktów powieściopodobnych.
Gdzie można nabyć? Gdzieś na taniej książce…
Nie przestaje mnie zdumiewać, ze niektóre książki po prostu nie zaskakują. Może powinnam zaznaczyć na wstępie, że będzie o książce, do której mam prywatno-zawodowy, jasno sprecyzowany stosunek. Z książką wiązały się wielkie nadzieje, bo znana za granicą, poczytna autorka, bo tytuł niegłupi, bo dobry na start – na pewno się spodoba. Komu? Babom.
I co?
I chała. Krytyki nie było, kto nabył i przeczytał, ten nie szczędził pochwał. Że ciekawe, że wciąga, że dobrze skonstruowane postaci, że „nareszcie coś na poziomie” i do poduszki jednocześnie. Przeczytała moja ciotka, która książek nawet kijem niekoniecznie, przyleciała po następną. Przeczytała żona jakiejś szychy – o rany, kiedy będzie następna? Szefowa G., która, dla odmiany, lubuje się w cegłach pokroju biografii Mao, również była kontent. I jeszcze jedna ciotka, taka od Egiptu. Cud, miód, orzeszki.
No co, taka fatalna okładka?
Nie, chyba niekoniecznie. Duże nazwisko (bo miało się przebić), jasne tło (żeby powieść nie zginęła na półce)… Recenzje były. A jakże. W „Polsce”, w „Tele Tygodniu” (Pani Redaktor książką była usatysfakcjonowana), na portalach internetowych, na babskich portalach, w gazetach regionalnych. Może powinni mnie wylać, bo, jako „ta od promocji” rozkładam ręce. Erica James jest mniej więcej sto razy lepsza od Nicholasa Sparksa i Nory Roberts – tylko jakoś nie chwyta. Może za gruba? Cegła. Może za droga? Prawie cztery dychy (kiedyś napiszę, dlaczego niektóre książki są tak koszmarnie drogie i dlaczego wydawcy nie jeżdżą na wakacje na Haiti). Może zbyt skomplikowana?
Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarny Smok i polecam ją szczerze kobietom, które mają ochotę na chwilę oddechu przy lekturze, która nie obrazi ich inteligencji. Fajna sprawa. Zwłaszcza w zalewie produktów powieściopodobnych.
sobota, 3 kwietnia 2010
Nie ma jaj na Święta - Jonathan Kellerman
Przyznaję, miałam ambitny plan opisać jakieś jajo z czytelnika, tak świątecznie, ale nic z tego nie będzie. Nie dlatego, że nagle zabrakło literackich zbuków, ale dlatego, że ni diabła nie miałam ostatnio czasu i, kiedy tylko książka, którą brałam do ręki, zaczynała pośmierdywać, czym prędzej rzucałam ją dla czegoś innego. Tak, tak – tak właśnie robię, rzucam książki bez żalu. I przyznaję się do tego. Bo dla mnie książka to nie świętość – to produkt marketingowy.
No to Jonathan Kellerman, którego załatwię dzisiaj hurtem, bo właśnie czytam „Album morderstw”, powieść, której tytułu po tygodniu nie będę pamiętać… Nie przeszkadza mi to. Jestem dobrze po połowie, Kellerman, jak Kellerman, drugi z kolei, po (chwila na grzebanie w pamięci) – po innej powieści Kellermana? I jakiś dziesiąty czy który z większej, dostępnej po polsku, ilości. Ile tego jest, nie mam bladego pojęcia. Pojawia się na półce w bibliotece, to biorę, bo mam pewność, że nie zderzę się z historią o półtorametrowym gościu zdolnym przyszyć do kadłuba potężnego żołnierza równie potężny byczy łeb (pozdrowienia dla Chattama) albo z mrożącą krew w żyłach opowieścią o szeroko zakrojonym spisku mającym doprowadzić do zagłady świata za pomocą… Mniejsza.
Z dialogów:
M: Co robisz?
Ja: Jem kolację i czytam…
M: O rany, kiedyś ty tyle przeczytała?
Ja: (rzucając okiem na paginę – strona 150) – Nie wiem, wczoraj?
M: Ale kiedy?
Ja: Chyba przy kolacji…
Opowieści o morderstwach nie wpływają na mój apetyt. Chyba, że są to książki Grange albo wspomnianego już Chattama. I nie, że przy nich mnie mdli… Spróbujcie żuć, pokładając się ze śmiechu. I nie, nie jem kolacji z siedmiu dań…
A wracając do Kellermana – bohaterem jego powieści jest Alex Delaware, psycholog i policyjny konsultant, uzależniony od adrenaliny gość, który z podziwu godnym uporem pakuje się w kolejne, prowadzone przez kumpla, detektywa z wydziału zabójstw, sprawy. Powieści tworzą cykl – podejrzewam, że któraś musiała być pierwsza – a kolejne śledztwa rozgrywają się na tle wydarzeń z prywatnego życia bohaterów. I wiecie co? To właśnie jest fajne. Mam jak młodociany, niewyrobiony czytelnik, lubię sobie poczytać, o tym, co słychać u bohaterów (powszechnie wiadomo, że serie młodzieżowe sprzedają się lepiej niż solówki, bo dziecko przywiązuje się do ukochanego czarodzieja, wampira, wstaw odpowiednie), nawet jeśli kompletnie nie zwracam uwagi na kolejność tytułów. A zazwyczaj nie zwracam. Kellerman jest niezły w opisywaniu codzienności Alexa i Mila, niezły w tworzeniu wiarygodnych (dla mnie) portretów psychologicznych oraz niezły (powtarzam się?) w konstruowaniu ciekawych, dość ironicznych dialogów. Poza tym, jak już nadmieniłam, stroni od kretynizmów, w których lubują się niektórzy autorzy, więc człowiek nie dostaje spazmów w połowie książki i nie dławi się konsumowaną kanapką. Och, bywają książki lepsze i gorsze, nie dałam rady przebrnąć przez „Obsesję”. W wypadku tego autora sprawdza się zasada – im tekst krótszy, tym prawdopodobnie lepszy. Milutko.
Żeby nie być gołosłowną – jak wygląda książka Kellermana? Poza tym, że na pewno ma badziewną okładkę? Srebrna Seria Amberu zobowiązuje… Książka Kellermana wygląda spokojnie. Zaczyna się niespiesznie, od jakiejś zagadki oraz, najczęściej, trupa. Trup nie jest przesadnie eksponowany, ważne, że jest (miłośnikom kilkustronicowych opisów trupów polecam książki Grange*), w końcu po coś mamy wydział zabójstw. A potem, skoro jest trup (zabijcie mnie, nie pamiętam, czy trup być musi), zaczyna się śledztwo. Milo i Alex jeżdżą z miejsca na miejsce, gadają z kolejnymi osobami, niekiedy nawet ktoś wyciąga broń… Poza tym Delaware albo jest ze swoją wieloletnią dziewczyną, Robin, albo z nią nie jest, pakuje się w kłopoty, albo nie pakuje. Milo je. Tego jestem pewna, Milo je w każdym kolejnym tomie. Zazwyczaj zresztą w tym samym miejscu, co, prawdopodobnie, jest jedyną absolutnie pewną rzeczą w książkach Kellermana. Chińszczyzna na wynos i opisy dziobatej twarzy detektywa.
I co z tego? A to, że Kellermana lubi się jak Connelly’ego albo Rankina. Jego książki bierze się do ręki z rodzajem wewnętrznego przekonania – przynajmniej nie będzie idiotycznie. Ewentualnie nudnawo, trudno. Ludziom zakochanym w barokowych opisach nie polecam. Reszta może próbować, zwłaszcza jeśli lubi niegłupie kryminały**
Wpis bez grafiki, znaczy bez okładki. Bez żadnej okładki. Wszystkie są tak marne, że jestem pełna podziwu dla działu graficznego wydawnictwa.
* Albo Stephanie Meyer – tam też jest dużo opisów trupów, w końcu wampiry są martwe, prawda?
** Podobno to thrillery psychologiczne, ale nie wiem, co Kellerman ma do thrillerów.
No to Jonathan Kellerman, którego załatwię dzisiaj hurtem, bo właśnie czytam „Album morderstw”, powieść, której tytułu po tygodniu nie będę pamiętać… Nie przeszkadza mi to. Jestem dobrze po połowie, Kellerman, jak Kellerman, drugi z kolei, po (chwila na grzebanie w pamięci) – po innej powieści Kellermana? I jakiś dziesiąty czy który z większej, dostępnej po polsku, ilości. Ile tego jest, nie mam bladego pojęcia. Pojawia się na półce w bibliotece, to biorę, bo mam pewność, że nie zderzę się z historią o półtorametrowym gościu zdolnym przyszyć do kadłuba potężnego żołnierza równie potężny byczy łeb (pozdrowienia dla Chattama) albo z mrożącą krew w żyłach opowieścią o szeroko zakrojonym spisku mającym doprowadzić do zagłady świata za pomocą… Mniejsza.
Z dialogów:
M: Co robisz?
Ja: Jem kolację i czytam…
M: O rany, kiedyś ty tyle przeczytała?
Ja: (rzucając okiem na paginę – strona 150) – Nie wiem, wczoraj?
M: Ale kiedy?
Ja: Chyba przy kolacji…
Opowieści o morderstwach nie wpływają na mój apetyt. Chyba, że są to książki Grange albo wspomnianego już Chattama. I nie, że przy nich mnie mdli… Spróbujcie żuć, pokładając się ze śmiechu. I nie, nie jem kolacji z siedmiu dań…
A wracając do Kellermana – bohaterem jego powieści jest Alex Delaware, psycholog i policyjny konsultant, uzależniony od adrenaliny gość, który z podziwu godnym uporem pakuje się w kolejne, prowadzone przez kumpla, detektywa z wydziału zabójstw, sprawy. Powieści tworzą cykl – podejrzewam, że któraś musiała być pierwsza – a kolejne śledztwa rozgrywają się na tle wydarzeń z prywatnego życia bohaterów. I wiecie co? To właśnie jest fajne. Mam jak młodociany, niewyrobiony czytelnik, lubię sobie poczytać, o tym, co słychać u bohaterów (powszechnie wiadomo, że serie młodzieżowe sprzedają się lepiej niż solówki, bo dziecko przywiązuje się do ukochanego czarodzieja, wampira, wstaw odpowiednie), nawet jeśli kompletnie nie zwracam uwagi na kolejność tytułów. A zazwyczaj nie zwracam. Kellerman jest niezły w opisywaniu codzienności Alexa i Mila, niezły w tworzeniu wiarygodnych (dla mnie) portretów psychologicznych oraz niezły (powtarzam się?) w konstruowaniu ciekawych, dość ironicznych dialogów. Poza tym, jak już nadmieniłam, stroni od kretynizmów, w których lubują się niektórzy autorzy, więc człowiek nie dostaje spazmów w połowie książki i nie dławi się konsumowaną kanapką. Och, bywają książki lepsze i gorsze, nie dałam rady przebrnąć przez „Obsesję”. W wypadku tego autora sprawdza się zasada – im tekst krótszy, tym prawdopodobnie lepszy. Milutko.
Żeby nie być gołosłowną – jak wygląda książka Kellermana? Poza tym, że na pewno ma badziewną okładkę? Srebrna Seria Amberu zobowiązuje… Książka Kellermana wygląda spokojnie. Zaczyna się niespiesznie, od jakiejś zagadki oraz, najczęściej, trupa. Trup nie jest przesadnie eksponowany, ważne, że jest (miłośnikom kilkustronicowych opisów trupów polecam książki Grange*), w końcu po coś mamy wydział zabójstw. A potem, skoro jest trup (zabijcie mnie, nie pamiętam, czy trup być musi), zaczyna się śledztwo. Milo i Alex jeżdżą z miejsca na miejsce, gadają z kolejnymi osobami, niekiedy nawet ktoś wyciąga broń… Poza tym Delaware albo jest ze swoją wieloletnią dziewczyną, Robin, albo z nią nie jest, pakuje się w kłopoty, albo nie pakuje. Milo je. Tego jestem pewna, Milo je w każdym kolejnym tomie. Zazwyczaj zresztą w tym samym miejscu, co, prawdopodobnie, jest jedyną absolutnie pewną rzeczą w książkach Kellermana. Chińszczyzna na wynos i opisy dziobatej twarzy detektywa.
I co z tego? A to, że Kellermana lubi się jak Connelly’ego albo Rankina. Jego książki bierze się do ręki z rodzajem wewnętrznego przekonania – przynajmniej nie będzie idiotycznie. Ewentualnie nudnawo, trudno. Ludziom zakochanym w barokowych opisach nie polecam. Reszta może próbować, zwłaszcza jeśli lubi niegłupie kryminały**
Wpis bez grafiki, znaczy bez okładki. Bez żadnej okładki. Wszystkie są tak marne, że jestem pełna podziwu dla działu graficznego wydawnictwa.
* Albo Stephanie Meyer – tam też jest dużo opisów trupów, w końcu wampiry są martwe, prawda?
** Podobno to thrillery psychologiczne, ale nie wiem, co Kellerman ma do thrillerów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)