czwartek, 6 maja 2010

Harlan Coben poleca - "Ścigany" Kernicka

Uwielbiam czytać na okładkach rekomendacje poczytnych autorów. Najlepiej "niekwestionowanych mistrzów gatunku", własną głową ręczących za jakość powieści, na której pojawia się cytat z ich wypowiedzi. O sztuce pisania rekomendacji będzie później, na razie sama książka.

"Ścigany" Simona Kernicka, następcy Harlana Cobera, wielkiego talentu, wschodzącej gwiazdy i tak dalej. Książka dla tych, którzy zaczytują się w powieściach wspomnianego Cobena, powieść "z gazem wciśniętym do dechy". Czytałam Cobena. Nie powiem, że wszystko, co napisał, ale 80% owszem. I co? I w pewnym momencie zaczęłam mieć dość charakterystycznej maniery tego pisarza.



Co ma do tego Kernick? Ano to, że "Ścigany" został napisany właściwie na schemacie klasycznego thrillera Harlana Cobena. Bohater, zwykły facet imieniem Tom, odbiera telefon od dawno niewidzianego kumpla. Kumpel jest właśnie mordowany. Nim jednak kojfnie na amen, poda swym oprawcom adres Toma. I co? Poza tym, że Coben? Tom zwiewa. Zabiera dzieci do teściowej i zaczyna szukać żony. Żona nie odbiera telefonu i wtedy każdy, kto miał styczność z którąkolwiek z książek imć Harlana, wie dobrze, że żona jest zamieszana. Żeby schematowi stało się zadość, Toma oskarżą o morderstwo, porwą, pojawi się tajny agent niewiadomego pochodzenia, będzie burda, a wszystko, co stanowiło podstawę codziennej egzystencji bohatera, okaże się bujdą na resorach.
Główny bohater, Tom Merron, sprzedawca oprogramowania, skonstruowany wedle najlepszych Cobenowskich wzorców, jest mdły jak flaki z olejem. Tu się Kernickowi do końca ze starszego kolegi zerżnąć nie udało. Najciekawiej ze wszystkich postaci, które pojawiają się na kartach powieści, wypada oficer policji, Bolt, który, na szczęście, nie jest narratorem, nie może więc dzielić się z czytelnikiem życiowymi mądrościami. Doświadczony przez los (a jakże), pracoholik (a jakże numer dwa), honorowy (a jakże numer trzy), jednak skłonny do niestandardowych posunięć (a jakże numer cztery) powinien zasłużyć na własną powieść. Bez Toma Merrona, jego dziwnej żony oraz służących do porywania dzieci.
Reasumując: powieść nie jest długa (jak na standardy powieści sensacyjnej), należy do typu "normalny facet kontra reszta świata" i, choć nie powala, jednak da się przeczytać. Żal, że autor nie pokusił się o rozwinięcie wątku wspomnianego Bolta i nie wprowadził odrobiny psychologii, która wyszłaby na zdrowie pełnej scen mordobicia (to się nazywa w slangu wydawniczym "trzymająca w napięciu powieść pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji") książce. Rozczarowuje również wyjaśnienie zagadki (przy okazji autor gubi coś, o czym napisał wcześniej) i wykastrowany z napięcia finał. Nie mogę się również pozbyć wrażenia (SPOJLER!!!), że naprawdę wystarczyłoby, gdyby żona zdradzała bohatera z jego kumplem i podarowała sobie związek z koleżanką-lesbijką. Pewnie chodziło o element zaskoczenia...

"Ścigany" jest jakieś milion razy lepszy niż wszystko, co napisał Patterson (ale od Pattersona lepsza jest "Strażnica" Świadków Jehowy, więc to nie problem) i ma jedną podstawową zaletę - jest na tyle krótki, że czytelnik nie zdąży się znudzić. Przeczytać. Opisać. Zapomnieć.

------------------------------
A co do pisania rekomendacji, rekomendacje dzielą się na kilka typów:
- rekomendacje wyciągnięte z recenzji pisanych grzecznościowo przez autorów-kolegów-po-fachu (bierzemy kawałek bałwochwalczego artykułu, podpisujemy znanym nazwiskiem i jazda);
- rekomendacje napisane na zlecenie (dzień dobry, wydawca jestem, dam Panu/Pani pięć stów za zdanie czy dwa o powieści - i jazda; bardzo popularna forma współpracy);
- rekomendacje wyjęczane przez wydawcę (oj weź mi napisz rekomendację, dwa zdania, wymyśl coś, potrzebuję czegoś na okładkę; dobra, dobra, masz i odczep się);
- lewe wyjęczane rekomendacje (oj jak nie masz czasu, to ja coś skrobnę, a ty tylko pożycz nazwiska - to również częste zjawisko);
- unikalne rekomendacje spontaniczne (coś w rodzaju śniegu w lipcu, ale też się zdarzają, Stephen King przeczytał książkę, zachwycił się i napisał do wydawcy, oferując się firmować zachwyty własnym nazwiskiem).

I dlatego tak bardzo kocham te polecajki na okładkach. Redaktor Wielkiego Czasopisma poleca!
A za ile poleca Pan redaktor?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz