poniedziałek, 26 kwietnia 2010

A co TY jesz na śniadanie?

Obśmiałam się wczoraj, jak norka. Nie wiem co prawda, czy norki rzeczywiście parskają z radości, ale mniejsza o to. Kolejna książka (i tak nie opisuję wszystkiego, co czytam, bo nie bardzo się wyrabiam), kolejna porcja radości. Regularna recenzja będzie później, dziś tylko przedsmak redakcyjno-korektorskiego horroru...

"Obok siebie żyli radykalni bojownicy nieskażonej natury, którzy na śniadanie spożywali drwali, bardziej umiarkowani miłośnicy królików, hippisi gotowi obściskiwać wszystkich i wszystko, a także najróżniejsi twórcy kultury i kontrkultury..."

Biedni drwale.

A może przepis? Drwal saute? Drwal w sosie słodko-kwaśnym? Czy też, żeby pozostać w klimacie książki, Drwal Barbecue. Koniecznie z żurawiną. Tak bardziej poważnie, autorowi chodziło zapewne o klasyczne, ciężkie i obfite w kalorie śniadanko, które możecie sobie wyguglać (i zrobić, o ile ktoś ma w planach 12 godzin przy kopaniu rowów), tłumacz zaś pojechał równo automatem. Redaktor spał.

Książki to źródło radości, prawda? :) Z niecierpliwości oczekuję kolejnych objawień, bo powieść mogłaby wystartować w konkursie na najgorzej zredagowaną książkę...

sobota, 24 kwietnia 2010

Ku pamięci - Rzeczy Absolutnie Bezcenne

Bo jeszcze zapomnę, dlaczego nie pracuję tam, gdzie pracowałam...

RZECZY BEZCENNE
Występują: Były Pracownik (BP), Były Szef (BS)
Miejsce akcji: Mieszkanie prywatne BP
Czas akcji: Późne godziny wieczorne

BP siedzi przy biurku i pije herbatę. Dzwoni telefon. BP patrzy na wyświetlacz i się wzdraga. Poczucie obowiązku BP każe mu odebrać.
BP: Nooooo?
BS: To ty?
BP: Nooooo, ja, a co?
BS: Przeczytałem właśnie wszystko, co napisałaś o tej książce i to jest całkiem do dupy!
BP: Aha.
BS: Musisz zrozumieć, całkiem do dupy! Ja nic z tym nie zrobię!

Mija pięć minut rozmowy i przychodzą niezapowiedziane
WNIOSKI

WNIOSKI: Tak, to dlatego rzuciłam tę robotę.

Mam problem z bestsellerami - Rok we mgle

Nie ufam hasłom reklamowym. nic w tym dziwnego, skoro w nocy, o północy, wyrwana z głębokiego snu, mogę wyrecytować: światowej sławy bestseller autorstwa WSTAW NAZWISKO, laureata wielu prestiżowych nagród cenionego przez czytelników i krytyków za niezwykły, klarowny styl oraz talent do konstruowania skomplikowanej, a jednak czytelnej fabuły. Bla, bla, bla.
To bla, bla, bla jest treścią mojego życia (a przynajmniej jego części) i naprawdę zdumiało mnie to, że nie każdy tak potrafi.
Poza tym mam jeszcze jeden problem - ni diabła nie mam pojęcia, czym właściwie jest dobra książka.

Ad rem: (rem mamy poniżej)



Moim zdaniem to jest niezła książka. Nie genialna, nie "najlepsza w 2007 roku" (choć być może w 2007 roku wychodził taki szajs, że w ogóle szkoda gadać), ale całkiem porządna, oparta na jakimś pomyśle i konsekwentnie napisana. Treścią "Roku we mgle" jest poszukiwanie zaginionej na plaży sześcioletniej dziewczynki, a właściwie nie tyle poszukiwanie sensu stricte, co odczucia temuż towarzyszące. Narratorką jest Abby, nowa narzeczona tatusia, kobieta-fotograf, inteligentna (Bogu dzięki!) babka, która na krótki moment spuściła dziewczynkę z oka.

Widziałam gdzieś na sieci hasło "thriller". Z której strony? Gdyby ktoś wskazał mi palcem, będę wdzięczna. Powieść jest monologiem Abby, monologiem upstrzonym potworną ilością retrospekcji - w trakcie lektury poznajemy nie tylko historię związku Abby i Jake'a, ale również całe mnóstwo pozornie nieistotnych drobiazgów z przeszłości narratorki, wszystkie składowe tego, kim wreszcie się stała.
Co jest ciekawe? Na pewno nie rozwiązanie zagadki "gdzie jest Emma", bo tego można się domyślić. Ciekawe są przemyślenia. O tym, czym jest fotografia. O tym, czym jest pamięć i czym jest zapominanie. Mało? A jednak dało się o tym napisać bez mała 200 stron (reszta to jednak jakaś fabuła).
Nie ukrywam, że mam słabość do historii mnemotechniki, to teatru pamięci i fotografii jako swoiście pojmowanej śmierci. Skrzywienie byłej studentki, która przespała połowę zajęć i teraz jej dzwoni.

Zwracając na początek - dlaczego mam problem z dobrymi książkami? Bo uważnie czytam głosy z prasy światowej (zamieszczone uprzejmie przez wydawcę na końcu książki) i nijak nie umiem się odnieść do słów takich, jak "ambitne", "filozoficzne", poruszające"... Za trzy dni nie będę pamiętać Abby, Emmy i Goofy, nazwisko autorki już musiałam sprawdzać. Za to znakomicie pamiętam Serbitara z "Legendy" Davida Gemmela, co nie świadczy najlepiej o poziomie mojego intelektu. Jak mniemam.

Żeby nie było: polecam. "Rok we mgle", a nie "Legendę" (chyba, ze masz 12 lat i pragniesz poczytać o bohaterskich dokonaniach).

Okładka, jak zwykle, w mojej opinii, fatalna. Brawa dla fotografa, zdjęcie wygląda, jakby to dziecko cierpiało na wodogłowie.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Fatalna sława - fatalna książka

Jestem w fatalnej (jakże tematycznie) rozpaczy - skończyły mi się sensowne lektury, a wizyty w bibliotece przypominają polowanie na kaczki. Z łomem. Nijak nie mogę niczego sensownego ucapić. Cóż, książek w domu dostatek, uznałam, że zwlekę coś z półki pod sufitem. Coś możliwie babskiego.
O proszę. Miliony kobiet to czytają. Miliony kobiet nie mogą się mylić...



Wiecie, co mnie zachęciło? To, że powieść dzieje się w "środowisku wydawniczym" - a więc na moim, że sobie pozwolę, podwórku. Intelektualnej erupcji nie oczekiwałam, liczyłam na chwilę oddechu między kolejnymi "szybkimi akcjami", które sprawiają, że siwieję w zastraszającym tempie. I jak było? Ano niemożebnie wręcz głupio. Oto, proszę Państwa, znakomita książka do badziewiarki. Komedia. Pewnie, brakowało tylko nagrania śmiechu z taśmy.

O co biega? Ano o nieszczęśliwą pracownicę reklamy w małym wydawnictwie, która nie może nijak opchnąć średniawych książek kolejnym redaktorom, a ma na tapecie wspaniałą opowieść pióra niefrasobliwego literata, który zresztą kompletnie nie przejmuje się promocją własnego dzieła (o wdzięcznym tytule "Lizanie kamieni" - dowcip zamierzony). Biedna nasza bohaterka miota się więc, usiłując wypełnić swoje obowiązki, z czego nic nie wynika, poza kolejnymi frustracjami. Drugim opisywanym babskiem jest redaktorka "Globe", marząca o sławie i bogatym mężu właścicielka wielkich niebieskich oczu, trocin pod kopułą i paskudnego charakteru. Na tle siermiężnych opisów kolejnych imprez wydawniczych rozgrywa się walka o władzę, wpływy i szczęście osobiste. Finał w pokoju hotelowym filmowej gwiazdy, w oparach absurdu, na łożu z krewetek.
Litości.
Wisienką na torcie jest posiadająca zdolności magiczne sprzątaczka za wschodniej Europy. I happy end - nowy Harry Potter spreparowany przez słodkiego Henry'ego od "Lizania kamieni".

Albo urwało mi poczucie humoru, albo nigdy go nie miałam, albo miliony kobiet jednak nie mają racji. Serdecznie odradzam, chyba, że ktoś marzy o tym, żeby zmarnować trochę czasu albo sprawdzić, jak nie wygląda wspomniane "środowisko wydawnicze" w naszym pięknym kraju.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Ku pamięci - żabia polityka wydawnicza (ŻPW)

Siedzę i dumam. Z dumania nic nie wyniknie, tego jestem pewna, ale... Zastanawiam się nad tym, co, kiedy i w jakiej kolejności się ukaże. Wnioski? Prowadzimy żabią politykę wydawniczą.

Badziewiarka przedstawia

ŻABIA POLITYKA WYDAWNICZA
Dramatis personae: Product Manager (z Bożej łaski) oraz Zainteresowany Redaktor (z powołania)

Zainteresowany Redaktor: O fanie, mogę Wam dać newsa o tej książce.
Product Manager: To daj, będę wdzięczna.
Zainteresowany Redaktor: A kiedy się ukaże?
Product Manager: O ile mi wiadomo, jeszcze w kwietniu. Ale możliwe, że przeskoczy na maj.

Rechot publiczności.
Kurtyna.


PS. Żaba na wiosnę to nawet tematycznie...

Książki, które znikają – „Trudna obietnica”

„Trudna obietnica” – porządna powieść obyczajowa z wątkiem romansowym, wieloaspektowa, z ciekawymi bohaterami i sensownie zarysowanym tłem. Młoda, aktywna zawodowo kobieta, której młodsza siostra ginie w wypadku, wypełnia dane kiedyś przyrzeczenie – wraca do domu, by zaopiekować się dwojgiem osieroconych dzieci. Z wielkiego, tętniącego życiem miasta, do małej pipidówy, z wygodnego, urządzonego pod siebie mieszkania, do domu mających własne problemy rodziców. Nie jest lekko, bywa zabawnie i wzruszająco. Satysfakcja z lektury i dobry nastrój gwarantowane. Do tego brak ryzyka, że czytelniczka poczuje się jak idiotka.

Gdzie można nabyć? Gdzieś na taniej książce…



Nie przestaje mnie zdumiewać, ze niektóre książki po prostu nie zaskakują. Może powinnam zaznaczyć na wstępie, że będzie o książce, do której mam prywatno-zawodowy, jasno sprecyzowany stosunek. Z książką wiązały się wielkie nadzieje, bo znana za granicą, poczytna autorka, bo tytuł niegłupi, bo dobry na start – na pewno się spodoba. Komu? Babom.

I co?

I chała. Krytyki nie było, kto nabył i przeczytał, ten nie szczędził pochwał. Że ciekawe, że wciąga, że dobrze skonstruowane postaci, że „nareszcie coś na poziomie” i do poduszki jednocześnie. Przeczytała moja ciotka, która książek nawet kijem niekoniecznie, przyleciała po następną. Przeczytała żona jakiejś szychy – o rany, kiedy będzie następna? Szefowa G., która, dla odmiany, lubuje się w cegłach pokroju biografii Mao, również była kontent. I jeszcze jedna ciotka, taka od Egiptu. Cud, miód, orzeszki.

No co, taka fatalna okładka?

Nie, chyba niekoniecznie. Duże nazwisko (bo miało się przebić), jasne tło (żeby powieść nie zginęła na półce)… Recenzje były. A jakże. W „Polsce”, w „Tele Tygodniu” (Pani Redaktor książką była usatysfakcjonowana), na portalach internetowych, na babskich portalach, w gazetach regionalnych. Może powinni mnie wylać, bo, jako „ta od promocji” rozkładam ręce. Erica James jest mniej więcej sto razy lepsza od Nicholasa Sparksa i Nory Roberts – tylko jakoś nie chwyta. Może za gruba? Cegła. Może za droga? Prawie cztery dychy (kiedyś napiszę, dlaczego niektóre książki są tak koszmarnie drogie i dlaczego wydawcy nie jeżdżą na wakacje na Haiti). Może zbyt skomplikowana?

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarny Smok i polecam ją szczerze kobietom, które mają ochotę na chwilę oddechu przy lekturze, która nie obrazi ich inteligencji. Fajna sprawa. Zwłaszcza w zalewie produktów powieściopodobnych.

sobota, 3 kwietnia 2010

Nie ma jaj na Święta - Jonathan Kellerman

Przyznaję, miałam ambitny plan opisać jakieś jajo z czytelnika, tak świątecznie, ale nic z tego nie będzie. Nie dlatego, że nagle zabrakło literackich zbuków, ale dlatego, że ni diabła nie miałam ostatnio czasu i, kiedy tylko książka, którą brałam do ręki, zaczynała pośmierdywać, czym prędzej rzucałam ją dla czegoś innego. Tak, tak – tak właśnie robię, rzucam książki bez żalu. I przyznaję się do tego. Bo dla mnie książka to nie świętość – to produkt marketingowy.

No to Jonathan Kellerman, którego załatwię dzisiaj hurtem, bo właśnie czytam „Album morderstw”, powieść, której tytułu po tygodniu nie będę pamiętać… Nie przeszkadza mi to. Jestem dobrze po połowie, Kellerman, jak Kellerman, drugi z kolei, po (chwila na grzebanie w pamięci) – po innej powieści Kellermana? I jakiś dziesiąty czy który z większej, dostępnej po polsku, ilości. Ile tego jest, nie mam bladego pojęcia. Pojawia się na półce w bibliotece, to biorę, bo mam pewność, że nie zderzę się z historią o półtorametrowym gościu zdolnym przyszyć do kadłuba potężnego żołnierza równie potężny byczy łeb (pozdrowienia dla Chattama) albo z mrożącą krew w żyłach opowieścią o szeroko zakrojonym spisku mającym doprowadzić do zagłady świata za pomocą… Mniejsza.

Z dialogów:
M: Co robisz?
Ja: Jem kolację i czytam…
M: O rany, kiedyś ty tyle przeczytała?
Ja: (rzucając okiem na paginę – strona 150) – Nie wiem, wczoraj?
M: Ale kiedy?
Ja: Chyba przy kolacji…

Opowieści o morderstwach nie wpływają na mój apetyt. Chyba, że są to książki Grange albo wspomnianego już Chattama. I nie, że przy nich mnie mdli… Spróbujcie żuć, pokładając się ze śmiechu. I nie, nie jem kolacji z siedmiu dań…

A wracając do Kellermana – bohaterem jego powieści jest Alex Delaware, psycholog i policyjny konsultant, uzależniony od adrenaliny gość, który z podziwu godnym uporem pakuje się w kolejne, prowadzone przez kumpla, detektywa z wydziału zabójstw, sprawy. Powieści tworzą cykl – podejrzewam, że któraś musiała być pierwsza – a kolejne śledztwa rozgrywają się na tle wydarzeń z prywatnego życia bohaterów. I wiecie co? To właśnie jest fajne. Mam jak młodociany, niewyrobiony czytelnik, lubię sobie poczytać, o tym, co słychać u bohaterów (powszechnie wiadomo, że serie młodzieżowe sprzedają się lepiej niż solówki, bo dziecko przywiązuje się do ukochanego czarodzieja, wampira, wstaw odpowiednie), nawet jeśli kompletnie nie zwracam uwagi na kolejność tytułów. A zazwyczaj nie zwracam. Kellerman jest niezły w opisywaniu codzienności Alexa i Mila, niezły w tworzeniu wiarygodnych (dla mnie) portretów psychologicznych oraz niezły (powtarzam się?) w konstruowaniu ciekawych, dość ironicznych dialogów. Poza tym, jak już nadmieniłam, stroni od kretynizmów, w których lubują się niektórzy autorzy, więc człowiek nie dostaje spazmów w połowie książki i nie dławi się konsumowaną kanapką. Och, bywają książki lepsze i gorsze, nie dałam rady przebrnąć przez „Obsesję”. W wypadku tego autora sprawdza się zasada – im tekst krótszy, tym prawdopodobnie lepszy. Milutko.

Żeby nie być gołosłowną – jak wygląda książka Kellermana? Poza tym, że na pewno ma badziewną okładkę? Srebrna Seria Amberu zobowiązuje… Książka Kellermana wygląda spokojnie. Zaczyna się niespiesznie, od jakiejś zagadki oraz, najczęściej, trupa. Trup nie jest przesadnie eksponowany, ważne, że jest (miłośnikom kilkustronicowych opisów trupów polecam książki Grange*), w końcu po coś mamy wydział zabójstw. A potem, skoro jest trup (zabijcie mnie, nie pamiętam, czy trup być musi), zaczyna się śledztwo. Milo i Alex jeżdżą z miejsca na miejsce, gadają z kolejnymi osobami, niekiedy nawet ktoś wyciąga broń… Poza tym Delaware albo jest ze swoją wieloletnią dziewczyną, Robin, albo z nią nie jest, pakuje się w kłopoty, albo nie pakuje. Milo je. Tego jestem pewna, Milo je w każdym kolejnym tomie. Zazwyczaj zresztą w tym samym miejscu, co, prawdopodobnie, jest jedyną absolutnie pewną rzeczą w książkach Kellermana. Chińszczyzna na wynos i opisy dziobatej twarzy detektywa.

I co z tego? A to, że Kellermana lubi się jak Connelly’ego albo Rankina. Jego książki bierze się do ręki z rodzajem wewnętrznego przekonania – przynajmniej nie będzie idiotycznie. Ewentualnie nudnawo, trudno. Ludziom zakochanym w barokowych opisach nie polecam. Reszta może próbować, zwłaszcza jeśli lubi niegłupie kryminały**

Wpis bez grafiki, znaczy bez okładki. Bez żadnej okładki. Wszystkie są tak marne, że jestem pełna podziwu dla działu graficznego wydawnictwa.

* Albo Stephanie Meyer – tam też jest dużo opisów trupów, w końcu wampiry są martwe, prawda?
** Podobno to thrillery psychologiczne, ale nie wiem, co Kellerman ma do thrillerów.