Zasypało nas nie tylko wampirami i nieumarłymi wszelkiej maści, ale również literaturą pełną złamanych pierwszo i drugoplanowych bohaterów, którym w życiu coś nie wyszło i którzy, zrządzenie losu stali się tym, kim się stali. Modę zapoczątkował, jak mniemam, Larsson ze swoim „Millenium”, a teraz mamy multum powieści „całkiem jak ‘Millenium’”, „lepszych niż „Millenium’”, i tak dalej...
Porównanie nie bez sensu, bo „Zamachowiec” Marklund również ociera się o środowisko dziennikarskie, a główny jego bohater jest pismakiem. Annika jednakowoż, inaczej niż bohater Larssona, nie zajmuje się dziennikarstwem ekonomicznym, ale szefuje działowi kryminalnemu dziennika. I jak to z dziennikarzem-bohaterem bywa, pakuje się w środek afery. Tym razem zaczyna się od wybuchu na stadionie olimpijskim, w którym ginie jedna z najbardziej wpływowych kobiet w Szwecji, Christiana Furhage – anioł wcielony, wzór cnót i godny naśladowania archetyp. Dlaczego? Co robiła Christina w środku nocy na stadionie i kto zafundował jej ćwiartowanie za pomocą sporego ładunku dynamitu?
„Zamachowiec” nie koncentruje się na poszukiwaniu mordercy, ale na przedstawieniu pracy redakcji tabloidu, która żyje takimi wydarzeniami, jak opisane powyżej. Annika nie jest detektywem i choć życzyłaby sobie znać prawdę na temat okoliczności zgonu Furhage, to jednak pierwszym jej celem jest zbieranie materiału i podbijanie nakładu gazety. Ciekawa perspektywa, nieco odmienna niż w klasycznej powieści kryminalnej. Książkę można podzielić z grubsza na trzy części – mamy w miarę dokładny opis funkcjonowania dziennika, trochę o życiu prywatnym bohaterki, trochę o toczącym się śledztwie. Nacisk położony na gazetę.
Książka jest niezła, choć nie powala na kolana. Czytając, miałam skojarzenia z „Lokomotywą” Tuwima. Kojarzycie? Rusza machina po szynach ospale... Ale może to wyłącznie moje zastrzeżenie? Sama intryga jest ciekawie skonstruowana, tytułowy zamachowiec da się jakoś przełknąć, i odbiorca raczej nie puka się w głowę, czytając jego dziwne wynurzenia. „Ten dom ze mną rozmawia” – piękne, choć skłania do refleksji nad prenumeratorami magazynów poświęconych budowlance i wystrojowi wnętrz.
Interesująco wypada postać pierwszej ofiary, samej Furhage, choć motyw obdzierania bóstw z pozłoty powoli zaczyna mi się przejadać. Już niejako automatem zakładam, że gdy w książce ginie ktoś, kto był symbolem i chodzącym ideałem, pod koniec okaże się, że tak naprawdę pod szykowną koafiurą skrywał rogi. Fe. Stosunkowo najsłabiej, w mojej opinii, nakreślony jest wątek prywatny, sprowadzony właściwie do formy kilku krótkich interludiów – zbliża się Wigilia, Annika nie ma czasu, Annika nawala, Annika krzyczy na dzieci, Annika piecze pierniczki. Mało mi tego, a i samej Annice przydałby się jakiś mocniejszy rys charakteru.
Resume? Warto przeczytać – „Zamachowiec” w ciekawy sposób przedstawia pracę redakcji gazety codziennej i tego, do czego posuwają się reporterzy, by tylko zdobyć soczysty kawałek. Warto przeczytać, ale nie ma co liczyć na to, że któryś z bohaterów na długo zostanie w pamięci.
Aha, to nie jest napisana na kolanie świeżynka pod publiczkę - książkę wydano po raz pierwszy w 1998 roku, a u nas miała premierę jako "Rewanż" w 2002. Teraz mamy 2010 i Czarna Owca odgrzewa nam kotlety. Ten jest niezły.
Łał, i pomyśleć, że to ta sama książka...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz