poniedziałek, 3 maja 2010

"Serce w ogniu" - nóż w kieszeni

"Napili się, wychlapali, umyli, a kiedy z wykręconymi ubraniami, nadzy i ociekający wodą, wracali do swojej kryjówki, słońce całkiem już niemal wzeszło."

"Maszerowali jakąś godzinę w dół doliny, z dzidami za plecami, aż wreszcie dotarli do skupiska lepianek z gliny i trawy, które stanęły nad rzeką pod kępą akacji i palm."

"Niektóre rany są zbyt głębokie, by można je było natychmiast wybaczyć, pomyślała Julia. Jeśli w ogóle mogą być wybaczone. Christine już zawsze będzie nosiła w sobie bliznę, może jednak słowa Aleksa pomogą w tym, żeby coraz mniej uwierała."

Tłumaczenie: Jerzy Łoziński
Redakcja: Hanna Koźmińska
Korekta: korektor.

Amen.
Okładka: National Geographic, uzyskana po miesiącach bojów pod tytułem "znajdź mi efektowny pożar lasu".
Wydawnictwo: Albatros. Ale to w spadku po ZYSKu. Spadek nie został chyba należycie obejrzany.



Ujmijmy to tak: nie kocham Evansa. Nie zachwycił mnie, czytany w autobusach, w drodze na uczelnię, "Zaklinacz koni", którego, na przekór głosom zachwytu, uznałam za siermiężną dość prozę. Nierówną, miejscami ciekawą, miejscami kiczowatą do granic imentu, taką do strawienia, ale bez specjalnego zachwytu. Bez niespecjalnego zachwytu również.
"Serce w ogniu" wygrzebałam z dna szafki, kiedy przypomniałam sobie, że składuję książki również tam, gdzie kiedyś chowałam nielubiane ciuchy. Przy okazji znalazłam pierwszy tom Stovera, o którym myślałam, że zaginął na amen. Historia jest dość banalna - dwóch facetów, jedna babka. Babka dobra, urocza i składająca się z samych zalet, pozostanie wierna temu, który ją pierwszy ucapił, kochając się skrycie w drugim. Drugi, kochający babkę miłością wielką jak stodoła, honorowy jest bardziej niż Zawisza Czarny, więc dziub w ciup i milczy. Dramat, co się zowie. Panowie gaszą pożary, skacząc na spadochronach (wycinka, wycinka), rychło więc dochodzi do wypadku, w którym pierwszy traci wzrok. Pierwszy, uznając, że w tej sytuacji nijak już nie może kręcić się wokół ukochanej i bruździć kalece, zostaje reporterem wojennym i odchodzi w siną dal.
I do tego momentu książka jest niezła. Tłumaczenie nie, ale kilka scen, których nawet translatorski duet nie był w stanie zrównać z ziemią, ratuje sprawę. Potem zaczynają się schody, a właściwie drabina z powyłamywanymi szczeblami. Oraz spojlery, ostrzegam.

Evans przegiął. Póki koncentrował się na życiu "zadymiarzy", czyli gości ze spadochronami, póki przedstawiał życie kowbojskiej Ameryki, póki pisał o przyjaźni, było nieźle. Ale widocznie za mało dramatycznie. Evans postanowił zagęścić atmosferę. Pierwszy, nie dość, że teraz niewidomy, ma również cukrzycę. Eeee, mało! Jest bezpłodny. Tak, tak lepiej! Co by tu wymyślić, żeby tragedia nabrała dodatkowego smaczku? Tadam! Niech ten drugi zostanie biologicznym ojcem dziecka pierwszego i idealnej kobiety! Miodzio. No to zostaje. Hmmm... Dramat, dramat, więcej dramatu. Cierpiącego biotatę wyślemy więc do Afryki, żeby ratował ginące w wojnie domowej dzieci.
A potem... Nie uwierzycie!
Przeciętnie wyrobiony czytelnik domyśli się tego "potem", czytając akapit o tym, że doświadczony przez los małżonek od lat ma problemy z nerkami. Kaput. No inaczej się nie da - trzeba nieszczęsnego męża ubić, żeby uzyskać wdowę. A potem wdowę można wysłać do Afryki i, przy dźwięku karabinów maszynowych, spiknąć ją z tym drugim.
Ratunku.
Idealna kobieta w afrykańskim sierocińcu pokutująca za grzechy przeszłości i facet, który na spadochronie spada prosto na teren bratobójczych walk. Oraz happy end. I scena erotyczna na przedostatniej bodaj stronie.

Resume: Evans, sam grafoman, doczekał się fatalnego tłumaczenia, wołającej o pomstę do nieba redakcji oraz korektora w płynie. "Serce w ogniu" trzyma się kupy do połowy, później zamienia się w grę z czytelnikiem: rozpoznaj szablon, uzupełnij schemat, dokończ równanie.
Dodatkowa korzyść dla odbiorcy: przekonanie o własnej nieomylności. No, chyba, że ktoś nie jest w stanie przewidzieć zakończenia, ale w to ciężko mi uwierzyć :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz