wtorek, 16 listopada 2010

W hołdzie Sienkiewiczowi - Wilczy miot

Najnowsza spiskowa teoria dla wielbicieli facetów w długich szatach, zakonników znaczy. Tym razem winni są nie Różókrzyżowcy, nie Templariusze, ale nasi, jakże swojscy, Krzyżacy, których nam wsadził jeden książę Mazowiecki. Wiecie, co zrobili Krzyżacy? Jakich zbrodni się dopuścili? Poza tymi opisanymi przez Sienkiewicza (Jurand i te sprawy) w wiekopomnej powieści, nad którą cierpią kolejne pokolenia uczniów?

Krzyżacy wyhodowali wilkołaki i użyli ich jako broni przeciwko niewiernym. Za wyjątkowymi okrucieństwami i wymordowaniem mieszkańców Mejdanu stanął zaś sam komtur krajowy Erhard, który rękami, czy też raczej łapami Lilii, wielu życia pozbawił, o! Brzmi kretyńsko? Wilkołaki w Malborku? Wilkołaki w Piszu?

Niech sobie brzmi, książka jest fajna.



Wydał toto dzieło Prószyński ze spółką pod sztandarem Nowej Fantastyki. Nowa seria znaczy - z rekomendacją. Poszli chłopcy po rozum do głowy, skoro mają miesięcznik zajmujący się fantastyką i od lat w miarę opiniotwórczy, czemu by nie skorzystać i nie wydawać powieści pod egidą NF. Co z tego wyjdzie, to się jeszcze okaże, na razie wychodzą cuda pokroju potworów w Malborku.

Nie kupiłabym tej książki, gdyby nie bezpośrednia rekomendacja, bo...
- mariaż Krzyżaków z wilkołakami jednak (dla mnie) pachnie niespecjalnie;
- okładka jest wprost upiorna, a baba na niej brzydka tak, że graficzce oberwałabym jakąś kończynę (to tańsze niż wysłanie jej na studia z ludzkiej anatomii);
- skład typowy-typowy, choć stron pod 400, światła tyle, że bije po oczach, a literki jak stado wołów;
- stosowna cena - 35 zł za jeden wieczór lektury (chyba, że ktoś się będzie guzdrał, to wtedy dwa wieczory);
- wystarczy?

No ale dostałam rekomendację, a na tylnej okładce przeczytałam kolejną, tym razem George'a Martina. Niech już będzie - Martina bardzo cenię, od czasu do czasu mogę się na konkurencję wyżyłować. Nie żałuje.
Książka jest prosta i opowiada o Lilii, wilkołaczej pannicy, która w służbie Bogu popełniła tyle zła, że wystarczyłoby z nawiązką dla całej bandy zwyrodnialców; o jej panu i przewodniku, komturze krajowym oraz Ulfiem, młodym, jednorękim mężczyźnie, który Lilię, nie wiedząc, kim jest, z dobroci serca uratuje. Zwrotów akcji tyle tu, co kot napłakał, opisów przyrody nie uświadczymy, jest za to kilka trafnych dialogów i jakiś zamysł autorski, który sprawia, że "Wilczy miot" czyta się trochę jak baśń, trochę jak krwawą legendę, a trochę jak przypowieść o miłości, winie, karze i przebaczeniu.
Żal tylko, że polecany przez Martina autor nie ma tyle zacięcia, co monsieur Goerge R. R., bo książka jest zwyczajnie - przykrótka. A szkoda, materiału jest w niej na więcej - więcej dialogów, pogłębienie postaci bohaterów, przybliżenie historii Lilii. Szczęśliwie będą kolejne dwa tomy. Też sobie kupię, a co?

Resume: można kupić dziecku 14+ na mikołajki i potraktować jak wprawkę przed "Krzyżakami" ;-) W końcu i tu goście w białych płaszczach i tam goście w białych płaszczach... I tu romans, i tam romans. I tylko nagich mieczy nie uświadczysz. Nagie są różne części ciała, ale niezbyt nachalnie. Można kupić na mikołajki sobie i wreszcie przeczytać coś bezpretensjonalnego z w miarę pozytywnym, choć nie cukierkowym zakończeniem.

---

Dopiero po nabyciu "Wilczego miotu" zorientowałam się, że chyba dziecinnieję, bo wśród patronów medialnych tytułu jest "Bravo". Ach, to by wskazywało, że to książka dla młodszej młodzieży, a nie starsiejszych bab (wybrakowanych singli, jak ostatnio ustaliłam). Najpierw się obruszyłam, bo sporo w powieści krwawych i okrutnych scen (z gwałtem włącznie), ale potem machnęłam ręką. Lepsze fruwające kończyny niż pokaźne atrybuty dowolnie wybranej pop-gwiazdki.

sobota, 13 listopada 2010

Nie ma dla mnie nadziei - Singielka w wielkim mieście

No wiecie... Tak czasem bywa, że wypożycza się książkę z zamiarem czytania jej do poduchy ku pokrzepieniu serca, a wychodzi z tego jedna wielka chała. Podejrzewam, że chał tym więcej, im więcej książek się przerabia, więc poniekąd sama sobie jestem winna.



O, przeczytam sobie coś babskiego, dla odmiany od seryjnych morderców, zamachowców, wampirów i upadłych aniołów. Zabawne to ponoć, jak przekonuje tekst z okładki, stworzone przez babkę zamieszaną w produkcję "Seksu w wielkim mieście", więc na pewno obędzie się bez umoralniających pogadanek. A poza tym, nie ukrywajmy, jestem singielką. Mieszkam w wielkim (na nasze krajowe standardy) mieście*, jestem więc jak najbardziej odpowiednią czytelniczką. Dodatkowy smaczek - główna bohaterka pracuje w branży wydawniczej.

Główna bohaterka pracuje w branży wydawniczej. I jest sama. Na tym podobieństwa się kończą, bo, po pierwsze primo, branża wydawnicza w Stanach różni się od tej naszej, a po drugie Nowy Jork to jednak nie Warszawa, nie? Nie poszła mi identyfikacja z tą pierwszą i najważniejszą? Trudno, do wyboru mam jeszcze kilka samotnych bab. Jedną świeżo rozwiedzioną, którą mąż puścił w trąbę z brazylijską tancerką; jedną nawiedzoną wegetariankę, jedną pogrążoną w depresji eks-właścicielkę kota i jedną eks-prawniczkę, aktualnie na tropie tego jedynego. Wszystkie pragną szczęścia, wszystkie posuwają do ciężkich idiotyzmów, żeby to szczęście wreszcie ucapić. Najdalej posuwa się Julie (oczywiście znowu musiałam grzebać po sieci za imieniem, bo przez tydzień kompletnie zapomniałam), która rzuca aktualne zajęcie i postanawia napisać książkę. O singielkach w różnych krajach. Jej szefowa przełyka jakoś pomysł, więc Julie, z biurowej wyrobniczki, przeistacza się w przyszłą pisarkę i, z otwartym biletem, rusza na podbój świata. To się nazywa risercz.

Wtręt - strasznie bym chciała mieć tyle forsy, żeby sobie zafundować taki risercz. Już sama możliwość podróżowania po świecie, tarzania się w hotelach i poznawania nowych ludzi powinna człowieka uszczęśliwiać. Amen.


Julie odwiedza więc po kolei Francję, Włochy, Brazylię, Szwecję, Indie (pewnie coś pominęłam), spotyka kolejne samotne kobiety, a tymczasem jej przyjaciółki usiłują sobie jakoś radzić w problemami. A z jakimi problemami radzi sobie czytelnik?

Czytelnik musi poradzić sobie z:
- zazdrością, że Julie popyla po całym świecie, ma romans z przystojnym Francuzem, mieszka w luksusowych hotelach i ma monopol na prawdę (tak by wychodziło z jej monologów);
- irytacją, że reszta bab zachowuje się, jakby była niespełna rozumu - autorka z lubością przejaskrawia różne odpały, co nie bardzo trzyma się kupy w zestawieniu z pełnymi zadęcia wyjaśnieniami narratorki, Julie;
- przydługimi dywagacjami na temat sensu tego, czy tamtego;
- wnioskami, które są dość upiorne.

Wnioski, tak na już, po odłożeniu książki, nasuwają się dwa:
- każda singielka marzy o tym, żeby nie być singielką i, choćby stanęła na rzęsach, póki chłopa nie znajdzie, szczęśliwa nie będzie;
- kiedy masz depresję, idź do psychiatry i łykaj pigułki, nie ma się czego wstydzić.

Z wnioskiem drugim się zgadzam, pierwszy budzi moje wątpliwości, bo naprawdę żywię głębokie przekonanie, że niektórzy ludzie odczuwają satysfakcję z, dajmy na to, pracy zawodowej. Ale może się mylę. Może za kilka lat ja również kompletnie sfiksuję i zacznę myśleć wyłącznie o tym, że JESTEM SAMA. Brrrrrr.

Resume, żeby nie było, ze znowu nie ma: można przeczytać, choćby dla kilku społecznych obserwacji, ale ani to specjalnie dowcipne, ani mądre. Napisane tak, że nie stawia oporu. BTW, szczerze żałuję, że Julie nie zawitała do Polski, bo chętnie przeczytałabym o tym, jak sobie radzą baby w naszym kraju. Pewnie wtedy książka byłaby zabawniejsza.

Aha, nie mam złudzeń, w porównaniu z przeciętnym romansidłem, to jest arcydzieło!

*Tak naprawdę mieszkam POD wielkim miastem, w starym PGR, więc może nie jestem tak do końca targetem i smętne, zarośnięte chaszczami pole, które widzę z okna, przesłania mi jedyny właściwy punkt widzenia.

wtorek, 2 listopada 2010

Cala prawda, święta prawda i g*** prawda.

W ostatniej analizie GFK dla naszego kochanego największego sprzedawcy książek w Polsce wyszło, że jedynie jakiś nikły procent czytelników ocenia książkę na podstawie okładki. Kazał kolega te badania przejrzeć, to przejrzałam. I postukałam się w głowę.

Nie ocenia się książki po okładce, nie? Po wejściu do księgarni zamykamy wszyscy oczy i staramy się nie widzieć tych pierwszych stron... Ludzie, litości. Respondenci łgali jak najęci, co by wypaść na bardziej inteligentnych, bo lepiej powiedzieć, że tematyka, autor, zainteresowania, niż kapitalna grafika. A ja i tak wiem swoje. O.

Wiem na przykład, że okładka jest integralną częścią książki - jak tytuł. Dotyczy to zwłaszcza książek dla mniej wyrobionego, z całym szacunkiem, czytelnika, czyli tzw. młodzieżówki. Po okładce oceniamy, w ułamku sekundy, czy książka w ogóle może nas zainteresować. To tak jak z reklamą - ledwie mgnienie oka trwa podświadoma ocena graficznego przekazu (tak mi powiedzieli na kursie, a ja się z grafikami nie będę brać za łby), podoba się, albo się nie podoba.
Albo trzecia opcja - jest tak fantastycznie szkaradne, ze aż muszę pomacać.

Mniejsza. Okładka ważną rzeczą jest i nie ma co się tego wstydzić.
Przykład? Idzie nastolatka do księgarni i ma do wyboru:



Albo:



Szybka ocena, dla osoby w jakim wieku jest książka "Danina"? Dwanaście? Dziesięć? A "Tithe"? No chyba dla starszej... A to jest ta sama książka w oryginalnym i polskim wydaniu. Zgłupieć można, prawda?

Oczywiście do dzisiaj powstały za granicą przynajmniej kolejne dwa wydania z różną szatą graficzną, ale żadna z nich nie jest tak porażająca, jak nasza ;-) Nie mogę się doszukać, czy ukazała się po polsku trzecia część tej luźnej serii - "Ironside". Może i nie, a szkoda. Chciałabym zobaczyć, bo jeden z "oryginałów" wygląda tak:



A teraz wszyscy zestawiamy sobie "Ironside" z "Daniną" i powtarzamy głośno: nieeeee, nigdy nie oceniam książki po okładce!

Lokomotywa z problemami emocjonalnymi - "Zamachowiec"

Zasypało nas nie tylko wampirami i nieumarłymi wszelkiej maści, ale również literaturą pełną złamanych pierwszo i drugoplanowych bohaterów, którym w życiu coś nie wyszło i którzy, zrządzenie losu stali się tym, kim się stali. Modę zapoczątkował, jak mniemam, Larsson ze swoim „Millenium”, a teraz mamy multum powieści „całkiem jak ‘Millenium’”, „lepszych niż „Millenium’”, i tak dalej...



Porównanie nie bez sensu, bo „Zamachowiec” Marklund również ociera się o środowisko dziennikarskie, a główny jego bohater jest pismakiem. Annika jednakowoż, inaczej niż bohater Larssona, nie zajmuje się dziennikarstwem ekonomicznym, ale szefuje działowi kryminalnemu dziennika. I jak to z dziennikarzem-bohaterem bywa, pakuje się w środek afery. Tym razem zaczyna się od wybuchu na stadionie olimpijskim, w którym ginie jedna z najbardziej wpływowych kobiet w Szwecji, Christiana Furhage – anioł wcielony, wzór cnót i godny naśladowania archetyp. Dlaczego? Co robiła Christina w środku nocy na stadionie i kto zafundował jej ćwiartowanie za pomocą sporego ładunku dynamitu?

„Zamachowiec” nie koncentruje się na poszukiwaniu mordercy, ale na przedstawieniu pracy redakcji tabloidu, która żyje takimi wydarzeniami, jak opisane powyżej. Annika nie jest detektywem i choć życzyłaby sobie znać prawdę na temat okoliczności zgonu Furhage, to jednak pierwszym jej celem jest zbieranie materiału i podbijanie nakładu gazety. Ciekawa perspektywa, nieco odmienna niż w klasycznej powieści kryminalnej. Książkę można podzielić z grubsza na trzy części – mamy w miarę dokładny opis funkcjonowania dziennika, trochę o życiu prywatnym bohaterki, trochę o toczącym się śledztwie. Nacisk położony na gazetę.

Książka jest niezła, choć nie powala na kolana. Czytając, miałam skojarzenia z „Lokomotywą” Tuwima. Kojarzycie? Rusza machina po szynach ospale... Ale może to wyłącznie moje zastrzeżenie? Sama intryga jest ciekawie skonstruowana, tytułowy zamachowiec da się jakoś przełknąć, i odbiorca raczej nie puka się w głowę, czytając jego dziwne wynurzenia. „Ten dom ze mną rozmawia” – piękne, choć skłania do refleksji nad prenumeratorami magazynów poświęconych budowlance i wystrojowi wnętrz.

Interesująco wypada postać pierwszej ofiary, samej Furhage, choć motyw obdzierania bóstw z pozłoty powoli zaczyna mi się przejadać. Już niejako automatem zakładam, że gdy w książce ginie ktoś, kto był symbolem i chodzącym ideałem, pod koniec okaże się, że tak naprawdę pod szykowną koafiurą skrywał rogi. Fe. Stosunkowo najsłabiej, w mojej opinii, nakreślony jest wątek prywatny, sprowadzony właściwie do formy kilku krótkich interludiów – zbliża się Wigilia, Annika nie ma czasu, Annika nawala, Annika krzyczy na dzieci, Annika piecze pierniczki. Mało mi tego, a i samej Annice przydałby się jakiś mocniejszy rys charakteru.

Resume? Warto przeczytać – „Zamachowiec” w ciekawy sposób przedstawia pracę redakcji gazety codziennej i tego, do czego posuwają się reporterzy, by tylko zdobyć soczysty kawałek. Warto przeczytać, ale nie ma co liczyć na to, że któryś z bohaterów na długo zostanie w pamięci.
Aha, to nie jest napisana na kolanie świeżynka pod publiczkę - książkę wydano po raz pierwszy w 1998 roku, a u nas miała premierę jako "Rewanż" w 2002. Teraz mamy 2010 i Czarna Owca odgrzewa nam kotlety. Ten jest niezły.



Łał, i pomyśleć, że to ta sama książka...