poniedziałek, 29 marca 2010

Coś pożyczonego. Coś niebieskiego. Coś wypromowanego.

Może to wina wlekącej się zimy, a może niedobór jakiejś witaminy w organizmie, ale naszło mnie jakiś czas temu na „babskie książki”. Po tych wszystkich krwawych morderstwach, skomplikowanych dochodzeniach i perypetiach gości o IQ odwrotnie proporcjonalnym do ego (zazwyczaj ego autora), zachciało mi się wzruszeń.

Zdążyło mi się już odechcieć, ale mniejsza o to. Polowanie na wzruszenia, które nie idą w parze z zażenowaniem to bardzo wyczerpująca praca - chyba nawet bardziej wyczerpująca niż polowanie na inteligentny kryminał...

Emily Giffin, „Coś pożyczonego”, książka, której pochlebnej recenzji jest w sieci na pęczki – czemu nie? Skoro baby gromadnie zachwycają się tą powieścią, nie będę gorsza i, jako, jakby nie było – baba, również się pozachwycam.



I chała. Jako żywo, nie upatrzyłam w tej książce niczego, nad czym mogłabym, rozanielona, westchnąć. Historia teoretycznie przynajmniej ciekawa – nieśmiała pannica wskakuje do łóżka narzeczonemu najbliższej, skrajnie jędzowatej przyjaciółki. A potem się miota, bo jest dobra, cicha i wiele w związku z wspomnianą przyjaciółką, której zresztą ma świadkować, przeszła. A potem jest happy end. A potem druga część. Gorsza, choć tu i tam piszą, że lepsza. Na okładce kilka logotypów, między innymi Twojego Stylu, co wiele wyjaśnia. Twój Styl ma ogromną siłę opiniotwórczą, choć, jak dla mnie, podobny jest właśnie do „Czegoś pożyczonego” – milutki, trochę bez wyrazu, z wielką plakietką: DLA BAB. Stylowych rzecz jasna.

Czuję się lekko zmieszana, bo może czegoś nie dostrzegam? Jakiejś głębi? Piękna języka? Z wyjątkowym talentem skonstruowanych portretów psychologicznych bohaterów? Nie wiem, naprawdę – i jestem bezradna, bo sama chętnie wydałabym coś, co wzbudzi gremialny zachwyt i pozwoli mi odłożyć trochę na mieszkanie (na zadupiu, żeby kupić ładne mieszkanie w Warszawie, musiałabym namówić Dana Browna, żeby rzucił wydawnictwa „A” oraz „SD”), obawiam się jednak, że z moim gustem trafiłabym jak kulą w płot. Jest dużo, dużo więcej ciekawych, napisanych z większym polotem, bardziej dopracowanych fabularnie książek obyczajowych. I tylko żadna nie ma takiej ładnej apli z patronatami…

sobota, 27 marca 2010

Wesołym turpistom - powrót do Amberu

Przyznam się do czegoś. Uwielbiam polskie okładki. Nie tylko polskie zresztą – uwielbiam te wszystkie okładki, które powodują u potencjalnego czytelnika czkawkę z pomieszanego z przerażeniem zdumienia. Myślałam, że w dziełach sztuki a’la niewydarzony Picasso celuje wydawnictwo Amber, ale teraz do konkurencji stanął ZYSK.

„Amber” w wersji ZYSKA, żeby było zabawniej. „Kroniki Amberu” Rogera Zelaznego. Jak pięknie…


„Amber” należy do tych książek, które zmieniły moje postrzeganie świata i zorganizowały mi parę lat życia, tak więc jak najbardziej mogę napisać o nich na dobry początek. Choć do literackiego badziewia zdecydowanie nie należą. „Amber” składa się właściwie z 10 książek i dodatku, „Ilustrowanego przewodnika po zamku Amber”, który jest swoistą, ozdobioną kiepskimi ilustracjami, kropką nad i. Poza tym, co powyżej, Zelazny popełnił jeszcze kilka krótkich opowiadań, które nigdy nie zostały zebrane w jednym tomie, a które można znaleźć na sieci.

Po okładce można byłoby się spodziewać historii dla zakochanych w księżniczkach nastolatek, wielbicielek Barbie i Paris Hilton. Wiem dobrze, że grafika nie musi pasować do treści książki, musi „być efektowna” (o tak, to główne kryterium służące do odrzucania kolejnych projektów bez słowa sensownego wyjaśnienia, oddam pół tabletu za precyzyjne dookreślenie efektowności!), te jednak przywodzi na myśl zastępy dziewic uganiających się za białymi wałachami. Do fabuły ma się nijak.

Zaliczany do klasyki literatury fantastycznej „Amber” to, z grubsza, opowieść o mitycznym, położonym na wzgórzu Kolviru i rządzonym przez Oberona królestwie. Co w nim niezwykłego? Cóż… Kto kojarzy Platońską jaskinię? Miejsce, w którym siedzimy i gapimy się na cienie idei? No to wystawmy sobie, że Amber to właśnie owa IDEA. Jedyne miejsce, które naprawdę istnieje. Cała reszta światów, w tym nasza rodzima Ziemia, to tylko jego cienie, odbicia. Nieskończona ilość światów, które są jednym. Brzmi koszmarnie, wychodzi (i wchodzi) świetnie. W wydanym przez ZYSK pięcioksięgu narratorem jest Corwin, syn Oberona, który przez kilka wieków nie diabła nie pamiętał, kim jest, a teraz odzyskuje pamięć. I wraca. Niestety, Oberon, jurny, krzepki i władczy, dorobił się gromady dzieciaków, po czym zniknął. Bracia i siostry tłuką się bez litości o pozostawiony tron, w całą hecę wpada Corwin i… Wiecie, kto by się świetnie czuł na Kolvirze? Doktor House. Bo wszyscy kłamią! To taki narodowy sport – nikt z bohaterów nie mówi prawdy, z narratorem włącznie, fabuła zaś jest zakręcona jak świński ogon.

Polecam więc, mimo porażającej okładki. Poczta Polska (na której często bywam) posiada w stałej sprzedaży niedrogi papier pakowy, którym można sobie „Kroniki Amberu” obłożyć – i tak wyjdzie taniej niż kupowanie każdej z pięciu części oddzielnie.

A może wielbiciele „Amberu” złożą się na przeszczep dla grafika?

środa, 24 marca 2010

Tytułem wstępu

Czytam złe książki. Powinnam oddawać się lekturze, która wpływałaby dodatnio na mój intelekt, stanowiła duchową strawę i, generalizując, jakoś by mnie wzbogacała. Niestety - nijak nie mogę się przekonać do literatury ambitnej, literatury z wyższej półki, ba! nie wiem nawet, co tak naprawdę mogłabym za nią uznać. Zostaje mi więc biblioteka i kolejne tomiszcza podejrzanej proweniencji, jedne lepsze, inne gorsze, jeszcze inne żenujące i przyprawiające o nerwowy chichot. Jak ja, u diabła, mogę to w ogóle czytać? No widocznie mogę, choć nie raz i nie dwa rzucałam książkę w dowolnie wybranym momencie - bywało, że po pierwszych kilku stronach, porażona elokwencją autora/tłumacza/redaktora, odpowiednie skreślić. Albo zostawić wszystkie, w końcu istnieje coś takiego, jak "praca zbiorowa".

Wywnętrzać się publicznie nie miałam zamiaru, zwłaszcza że, jako pracownikowi wydawniczego światka, trudno mi zachować obiektywizm. Ponieważ jednak okazało, się, że moje wynurzenia sprawiają niektórym sporo radości, uznałam, że mogę je zebrać. I używać sobie do upadłego, a przynajmniej do momentu, aż ktoś mnie skojarzy i zastrzeli.
I własnego gniazda kalać nie będę, trudno teraz o etat...

Czytam różne rzeczy - powieści sensacyjne, kryminały, thrillery, thrillery medyczne, powieści obyczajowe, romanse, produkcje quasihistoryczne, literaturę młodzieżową i sporą ilość fantastyki. Jak coś jest zdatne do spożycia, staram się spożyć. Być może dlatego cierpię na nadkwasotę i niestrawność.
Amen?
No, przynajmniej na razie.
Czytam różne rzeczy i o różnych rzeczach myślę (takie natręctwo - śni mi się po nocach katalog wiosenny Empiku, zwanego ostatnio Empik-comem, ni cholery nie wiem, dlaczego), o różnych rzeczach więc będę informować. Choć na pewno nie na bieżąco.