Przyznaję, miałam ambitny plan opisać jakieś jajo z czytelnika, tak świątecznie, ale nic z tego nie będzie. Nie dlatego, że nagle zabrakło literackich zbuków, ale dlatego, że ni diabła nie miałam ostatnio czasu i, kiedy tylko książka, którą brałam do ręki, zaczynała pośmierdywać, czym prędzej rzucałam ją dla czegoś innego. Tak, tak – tak właśnie robię, rzucam książki bez żalu. I przyznaję się do tego. Bo dla mnie książka to nie świętość – to produkt marketingowy.
No to Jonathan Kellerman, którego załatwię dzisiaj hurtem, bo właśnie czytam „Album morderstw”, powieść, której tytułu po tygodniu nie będę pamiętać… Nie przeszkadza mi to. Jestem dobrze po połowie, Kellerman, jak Kellerman, drugi z kolei, po (chwila na grzebanie w pamięci) – po innej powieści Kellermana? I jakiś dziesiąty czy który z większej, dostępnej po polsku, ilości. Ile tego jest, nie mam bladego pojęcia. Pojawia się na półce w bibliotece, to biorę, bo mam pewność, że nie zderzę się z historią o półtorametrowym gościu zdolnym przyszyć do kadłuba potężnego żołnierza równie potężny byczy łeb (pozdrowienia dla Chattama) albo z mrożącą krew w żyłach opowieścią o szeroko zakrojonym spisku mającym doprowadzić do zagłady świata za pomocą… Mniejsza.
Z dialogów:
M: Co robisz?
Ja: Jem kolację i czytam…
M: O rany, kiedyś ty tyle przeczytała?
Ja: (rzucając okiem na paginę – strona 150) – Nie wiem, wczoraj?
M: Ale kiedy?
Ja: Chyba przy kolacji…
Opowieści o morderstwach nie wpływają na mój apetyt. Chyba, że są to książki Grange albo wspomnianego już Chattama. I nie, że przy nich mnie mdli… Spróbujcie żuć, pokładając się ze śmiechu. I nie, nie jem kolacji z siedmiu dań…
A wracając do Kellermana – bohaterem jego powieści jest Alex Delaware, psycholog i policyjny konsultant, uzależniony od adrenaliny gość, który z podziwu godnym uporem pakuje się w kolejne, prowadzone przez kumpla, detektywa z wydziału zabójstw, sprawy. Powieści tworzą cykl – podejrzewam, że któraś musiała być pierwsza – a kolejne śledztwa rozgrywają się na tle wydarzeń z prywatnego życia bohaterów. I wiecie co? To właśnie jest fajne. Mam jak młodociany, niewyrobiony czytelnik, lubię sobie poczytać, o tym, co słychać u bohaterów (powszechnie wiadomo, że serie młodzieżowe sprzedają się lepiej niż solówki, bo dziecko przywiązuje się do ukochanego czarodzieja, wampira, wstaw odpowiednie), nawet jeśli kompletnie nie zwracam uwagi na kolejność tytułów. A zazwyczaj nie zwracam. Kellerman jest niezły w opisywaniu codzienności Alexa i Mila, niezły w tworzeniu wiarygodnych (dla mnie) portretów psychologicznych oraz niezły (powtarzam się?) w konstruowaniu ciekawych, dość ironicznych dialogów. Poza tym, jak już nadmieniłam, stroni od kretynizmów, w których lubują się niektórzy autorzy, więc człowiek nie dostaje spazmów w połowie książki i nie dławi się konsumowaną kanapką. Och, bywają książki lepsze i gorsze, nie dałam rady przebrnąć przez „Obsesję”. W wypadku tego autora sprawdza się zasada – im tekst krótszy, tym prawdopodobnie lepszy. Milutko.
Żeby nie być gołosłowną – jak wygląda książka Kellermana? Poza tym, że na pewno ma badziewną okładkę? Srebrna Seria Amberu zobowiązuje… Książka Kellermana wygląda spokojnie. Zaczyna się niespiesznie, od jakiejś zagadki oraz, najczęściej, trupa. Trup nie jest przesadnie eksponowany, ważne, że jest (miłośnikom kilkustronicowych opisów trupów polecam książki Grange*), w końcu po coś mamy wydział zabójstw. A potem, skoro jest trup (zabijcie mnie, nie pamiętam, czy trup być musi), zaczyna się śledztwo. Milo i Alex jeżdżą z miejsca na miejsce, gadają z kolejnymi osobami, niekiedy nawet ktoś wyciąga broń… Poza tym Delaware albo jest ze swoją wieloletnią dziewczyną, Robin, albo z nią nie jest, pakuje się w kłopoty, albo nie pakuje. Milo je. Tego jestem pewna, Milo je w każdym kolejnym tomie. Zazwyczaj zresztą w tym samym miejscu, co, prawdopodobnie, jest jedyną absolutnie pewną rzeczą w książkach Kellermana. Chińszczyzna na wynos i opisy dziobatej twarzy detektywa.
I co z tego? A to, że Kellermana lubi się jak Connelly’ego albo Rankina. Jego książki bierze się do ręki z rodzajem wewnętrznego przekonania – przynajmniej nie będzie idiotycznie. Ewentualnie nudnawo, trudno. Ludziom zakochanym w barokowych opisach nie polecam. Reszta może próbować, zwłaszcza jeśli lubi niegłupie kryminały**
Wpis bez grafiki, znaczy bez okładki. Bez żadnej okładki. Wszystkie są tak marne, że jestem pełna podziwu dla działu graficznego wydawnictwa.
* Albo Stephanie Meyer – tam też jest dużo opisów trupów, w końcu wampiry są martwe, prawda?
** Podobno to thrillery psychologiczne, ale nie wiem, co Kellerman ma do thrillerów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz