piątek, 28 maja 2010

Polak potrafi - "Wieczna noc"

I dobrze, że wieczna noc, bo w nocy mało co widać...

Tytułem usprawiedliwienia: nie czytałam tej książki w polskim przekładzie. Czytałam ją w oryginale, jeszcze wtedy, gdy nikt jej u nas wydawać nie zamierzał, znudziła mnie gdzieś w połowie, dobrnęłam do dwóch trzecich i rzuciłam na półkę. Z półki tej powinnam ją zdjąć, doprowadzić do porządku i odnieść w zębach do biura. Powinnam. Ale ona taka ładna...

Skąd ten post? Ano stąd, że powieść "Evernight" ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Amber, niedoścignionego mistrza idiotycznych okładek. I gdyby mi paluchem nie pokazano, że to właśnie TA książka, w życiu bym się nie domyśliła. Dlaczego? Bo, rzecz oczywista, mamy własną, lepsiejszą i bardziej klimatyczną okładkę. O taką:



Cud, miód, różyczki i hemoglobina, prawda? Niestety, zdjęcie nie oddaje całej szpetoty tego projektu. Część jest lakierowana. Lakier wybiórczy wszystko uszlachetnia.

A tutaj, proszę, dla porównania - oryginał:



Polak potrafi, prawda? I mniejsza o to, że pod projektem Amberu podpisuje się ktoś o włoskim nazwisku. Owmordęjeża...

A sama książka? Cóż, kolejna powieść dedykowana wielbicielom nowogotyckich klimatów, tym razem z dość zabawnym przekrętem w okolicach środka. Romansidło, a jakże, rozgrywające się w szkole (w końcu adresatkami są nastolatki), do której właśnie trafia Bianka, nasza piękna (jak zawsze), wyobcowana (obowiązkowo) i prześladowana przez koszmary (nowa świecka tradycja) bohaterka. W szkole "Evernight", bo tak się toto w oryginale nazywa, Bianka spotyka tajemniczego, odrzucanego przez większość uczniów, chłopca i zakochuje się w nim. Z wzajemnością. Wzajemność oczywiście tak całkiem jasna nie jest, a na młodych kochanków czeka wiele niebezpieczeństw...

Czym się różni "Evernight"? Ano tym przekrętem, o którym wspomniałam, a którego nie wyjaśnię tutaj przez wzgląd na to, że może ktoś się na powieść skusi. Na pewno zresztą będzie to lepszy wybór niż "Upadli", bo autorka podjęła się wymyślenia fabuły, niespecjalnie porywającej, ale całkiem znośnej. Miłośniczkom romantycznych do imentu romansów pewnie przypadnie do gustu, reszta może nie strawić powtarzających się opisów jego błyszczących w świetle słońca/księżyca włosów, jego smutnego, mądrego wejrzenia, jego ramion muskularnych i tak dalej.

Standard. Tylko ta okładka tak mnie ruszyła. Chciałabym wiedzieć, czy oryginał był tak wściekle drogi, że go Amber nie nabył, czy może ktoś przestraszył się specyficznego designu serii* (tak, tak, drugi tom - "Stargazer" zapewne niedługo się ukaże), czy może... Nie wiem, co może. Może mam jakiś problem z postrzeganiem świata.

* Co ciekawe, bliżej mi nieznane Wydawnictwo Łyński Kamień wypuściło właśnie "Beautiful Creatures", zachowując oryginalną grafikę. Wygląda ładnie.

Po bardzo głębokim namyśle - oddam torbę czyścików do telefonów komórkowych za wyjaśnienie idei tego zawijasa przy "c"!

czwartek, 27 maja 2010

Król Artur po raz setny - "Zimowy monarcha"

Ręka do góry, kto nie słyszał o królu Arturze!
Nie widzę?
No pewnie... Najbardziej wyeksploatowany władca w historii, bohater nieprzeliczonej ilości książek, filmów i opracowań. Rycerz bez skazy, archetyp i wzorzec. Tandaradei - po raz kolejny. Tym razem w wykonaniu speca od scen batalistycznych.
Nie chciało mi się jak jasny gwint. A może i bardziej. Bo znam historię Artura, bo od czytania o Merlinie, Pani Jeziora i mieczu w skale zbiera mi się na mdłości. Bo nad honorowych wojowników przedkładam inteligentnych łotrów, bo dzieje Brytanii obchodzą mnie w takim samym stopniu, jak zeszłoroczny śnieg.

Ale dostałam. Mówią: dobre. Kolega mówi: Cornwell jest ok. Zrobiłam tak zwany risercz, faktycznie - same zachwyty. Nic, tylko się brać. Ale, dla pewności, poczekamy jeszcze tydzień...*



"LEGENDA O KRÓLU ARTURZE I MROCZNYCH DZIEJACH BRYTANII"
Stop.
Żadna to legenda. I niespecjalnie o królu Arturze, co mnie jedynie ucieszyło, bo, jak już napisałam, Artura mam po kokardę, a nawet wyżej. Mroczne dzieje, owszem, faktycznie, Bretania V wieku miłym miejscem nie była. Narracja: pierwszoosobowa. Artur? A skąd - ocalony z rąk psychopatycznego druida Derfel, sierota, mieszkaniec wyspy Merlina, potem żołnierz Artura. Punkt widzenia - subiektywny. I chwała za to, bo "obiektywnych" historyjek o rycerzach okrągłego stołu było sto i ciut. Tylko po co w takim razie epatować z okładki tą legendą? Żeby podniecić arturofilów? Ja filem nie jestem, żadnym, ani geranto-, ani zoo-, ani arturo-, mnie to zniechęciło.

Historię w zasadzie wszyscy znamy - boski Artur jednoczy skłócone plemiona, by stawić czoła najazdowi Sasów, a wszystko to na tle konfliktu między poganami i chrześcijanami. Cornwell szczęśliwie w samej fabule za bardzo nie dłubał, tyle tylko, że inaczej rozłożył naciski, odbrązowił postaci i smętną legendę przerobił na brutalną miejscami parahistoryczną powieść akcji. Jako powieść fantasy z elementami magii, kupuję "Zimowego" w całości, ale mit sobie wypraszam, bo go tu tyle, co kot napłakał. Merlin jako wielki mag? Śmiechu warte - zręczny krętacz, amator guseł i robienia wody z mózgu. Nimue, Pani Jeziora jako odziana w piękną suknię posiadaczka życiowej mądrości? Chała. Sprytna baba, kochanka Merlina, znawczyni ludzkich umysłów i zawołana manipulantka. Piękna, niebezpieczna Morgana? Jasne - oszpecone, zawistne babsko z apetytem na odrobinę władzy.
Zakochanym w nienagannie odzianych rycerzach zakutych w błyszczące blachy nie polecam, bo się srogo rozczarują. Brytania w wersji Cornwella to paskudny, brudny i pełen niesprawiedliwości świat, którego nie ocali jeden magiczny miecz i tuzin zaklęć. Tym, którzy chcą poczytać o ideałach odradzam takoż - ideałów w "Zimowym monarsze" mamy deficyt, nie brakuje za to zawołanych okrutników, kłamców i psychopatów.

Komu więc polecam? Tym, którzy mają ochotę na dobrze skonstruowaną, zręcznie napisaną i wciągającą powieść fantasy, która nie obraża inteligencji czytelnika. Dodam tylko, że książka ukazała się już w Polsce w 1997 roku nakładem nieistniejącego już Wydawnictwa DaCapo, a wydanie Instytutu Wydawniczego Erica jest właściwie przedrukiem. I tyle. Do wydania nie mogę się przyczepić, choć kilka przecinków zaginęło w tajemniczych okolicznościach, a skład jest dość gęsty. Ale, próba optymizmu, gdyby to złożyć z troską dla półślepych (to ja i moje -8), wyszłaby nieprawdopodobna cegła.

Dalsze dzieje Artura już wkrótce ("Zimowy monarcha" to pierwszy tom trylogii), a mnie ciekawi, jak będą wyglądać kolejne okładki. Odnotowuję skok jakościowy w stosunku do szaty graficznej poprzednich powieści Cornwella.

* Może mi się zachce, a jak się nie zachce, może mnie pogryzą wyrzuty sumienia... Pogryzły.

sobota, 22 maja 2010

Comfort book – „Serce Kaeleer” Anne Bishop

Wiecie dlaczego w ogóle kupiłam pierwszy tom „trylogii” Anne Bishop? Chciałam nakarmić mojego małego, prywatnego zboczeńca i na własne oczy przekonać się, jakież to straszne rzeczy wymyśliła autorka, że, wedle jednego z recenzentów Merlina, powieść powinna być opatrzona nalepką „tylko dla bardzo wyuzdanych dorosłych”. Spodziewałam się treści, które profesora Lwa-Starowicza przyprawiłyby o rumieniec zażenowania, a dostałam książkę fantasy, w której kilka razy pojawiło się słowo „fiut”, w której kobiety używają sobie na mężczyznach, a banda zboczeńców nie waha się zgwałcić dorastającej dziewczyny. Za co zresztą zostają przykładnie ukarani, bo czyn ten jest, jak trąbią wszyscy w powieści, naganny moralnie i absolutnie nie-do-zaakceptowania.



Teraz, prawem marketingu, trylogia zamieniła się w cykl (jak zgaduję), a do księgarń trafił zbiór opowiadań „Serce Kaeleer”. Ci sami bohaterowie, ten sam świat… Ci, którzy czytali poprzednie części i polubili stworzone przez Bishop postaci, mają okazję dowiedzieć się o nich czegoś więcej. I przy okazji w sposób sympatyczny kompletnie się odmóżdżyć.

„Serce Kaeleer” to romansidło rozpisane na role. Książka, którą czyta się z uśmieszkiem lekkiego zażenowania, szybko, łatwo i ze sporą satysfakcją. Proste historie o miłości na śmierć i życie – takiej typowej miłości filmowej, z fajerwerkami, nieporozumieniami i sporą dawką ekstremalnego seksu.

Ładnie wydana, starannie przetłumaczona, typowa comfort book, lektura do poduszki albo kubła kawy. Mam tylko wątpliwość, czy to w ogóle fantastyka? Może i tak – tyle tylko, że zdecydowanie babska (babską fantastykę wydawał już MAG, lata temu ukazała się trylogia o strzale Kusziela). Kupię sobie kolejne tomy i będę je celebrować z idiotycznym chichotem. Bishop + kakao + wielka drożdżówka z makiem = dobry nastrój.

PS. Tak najzupełniej zawodowo - szalenie podoba mi się skład tej książki, niewielka, czytelna czcionka, sporo światła, wrażenie uporządkowania. Oczy mi się nie męczą, a to również duża zaleta.

Szukam w sobie gimnazjalistki po raz drugi – „Upadli”

Jedna z najbardziej wyczekiwanych młodzieżowych premier roku.* Jedna z najpiękniejszych okładek, nie tylko wśród polskich książek. Wreszcie coś dla wielbicielek mrrroku, którym wampiry wychodzą nosem. Młoda, zagubiona bohaterka zakochana w upadłym aniele. Miłość, która nigdy się nie spełni. Namiętność. Uczucie. Ach. Och.



Jego złocista skóra niemal błyszczała, a każdy ruch, czy to kręcenie głową, by rozciągnąć długą szyję, czy pochylenie się, by podrapać kształtne kolano, wypełniało Luce uniesieniem…

Ja również wypełniłam się uniesieniem – głównie językowym. Będę brutalnie szczera, pal licho ogólną denność „Upadłych” oraz fakt, że fabuły nie mają za grosz! Tłumaczka, redaktorka oraz korektorka (choć ta ostatnia wkład miała zapewne najmniejszy) zrobiły wszystko, co w ludzkiej mocy, by lekturę jak najbardziej uatrakcyjnić. Główna bohaterka nie tylko trafia do poprawczaka, w którym sowy huczą na palmach, a brzegi porastają namorzyny, ale boryka się na przykład ze spoglądającymi na nią z pewnością siebie okularami słonecznymi oraz usycha z tęsknoty… Nie, wróć „usycha z tęsknoty” to fraza zbyt skomplikowana, napiszmy prościej – tęskni za pokojem z którego przez okno widziała pomidory taty. Wyciąga rękę jak kij bejsbolowy. Zaciska poduszkę na uszach żeby zagłuszyć warczenie Randy z głośników…

Brzuch rozbolał mnie ze śmiechu i ubawiłam się setnie, ale ja tę książkę dostałam – nie wydałam na nią 35 złotych. A nadmieńmy, że dostępna jest również twarda oprawa tego cuda w cenie odpowiednio wyższej. Podejrzewam, że spragnionym gotyckich powieści nastolatkom warstwa językowa wielkiej różnicy nie zrobi, ale w mojej opinii, takie tłumaczenie to jawna drwina z czytelnika. Gdybym pokusiła się o nabycie powieści, zwłaszcza w oprawie twardej, zacisnęłabym zęby i poleciała do MAGa, żeby mi wydawnictwo (do którego przez wiele lat miałam, jako wielbicielka fantastyki, ogromny szacunek) zwróciło mamonę.

Żeby nie być gołosłowną, pozwolę sobie przytoczyć:

Strona 76: Czuła się tak bardzo oddalona od domu. Wystarczyłyby dwadzieścia dwie minuty jazdy samochodem, by od rdzewiejących żelaznych bram Sword&Cross dotarła do pobielonej ściany jej domu, lecz jej wydawało się, że to były by dwadzieścia dwa lata.

Strona 92: Dusił ją wszechobecny smród skunksiej kapusty, czuła się też samotna ze swoimi myślami (…) Stała w wejściu, gdzie zapiaszczony asfalt ustępował zbitej stercie chwastów. Zauważyła samotny dmuchawiec i pomyślała, że młodsza Luce rzuciłaby się do niego, wypowiedziała życzenie i dmuchnęła. Niestety, teraz jej życzenia wydawały się zbyt ciężkie na coś tak lekkiego (…) Ogrodzenie musiało pochodzić z czasów wojny secesyjnej, o czym wspomniała Arriane, gdy na cmentarzu chowano zabitych żołnierzy.

Strona 115: Stał całkowicie nieruchomo, co sprawiało, że Luce stała całkowicie nieruchomo, przez co tykanie zegarka w kieszeni jego swetra wydawało się niemożliwie głośne.

Strona 132: Luce przetoczyła się z jękiem, lecz choć zaciskała poduszkę na uszach, nie pomogło jej to zagłuszyć warczenia Randy przez głośniki.

Strona 160: Zdjął okulary. Spoglądały na nią z taką pewnością siebie, iż znów pozostawał w nieludzkim bezruchu, czekając na jej odpowiedź.

Strona 414: Wszyscy znajdujący się w promieniu wielu mil musieli sądzić, ze świat się kończył. Luce nie wiedziała, co o tym myśleć. Jej serce odmówiło posłuszeństwa.**

Strona 456: Chwyciła medalion na szyi, który budził mnóstwo wspomnień.

A fabuła? Wiecie, w pewnym momencie odłożyłam ołówek, którym zaznaczałam sobie co ciekawsze kawałki i zaczęłam szukać w „Upadłych” sensu. Cienia sensu. Bezskutecznie.

O czym jest ta książka? Ano siedemnastoletnia Luce, którą od lat najmłodszych prześladują cienie (mnóstwo malowniczych koślawych opisów) trafia do zakładu poprawczego o wielce znaczącej nazwie „Sword&Cross”. Dlaczego? Bo jej ostatnia randka skończyła się tragicznym zgonem absztyfikanta, a ona niczego nie pamięta. Okej, co dalej? Dalej panna Luce poznaje nowe miejsce zamieszkania i spotyka Daniela oraz Cama, dwóch różnych od siebie, ale w jednakowym stopniu przystojnych gości, na których będzie lecieć z wizgiem przez następne 400 stron (złożonych szesnastką). Daniel będzie się wzbraniał, Cam będzie ją nachodził, a wszystko to w atmosferze ciężkiej groteski. Świata przedstawionego mógłby pozazdrościć autorce Gombrowicz. Zapleśniały, podgniwający poprawczak z kamerami, które jadnakowoż można obejść, kadra, która nie zwraca uwagi na uczniów, cmentarz na środku, posągi aniołów, pływalnia w starym kościele oraz pojawiające się znikąd podziemia pełne akt.

Akcję można streścić tak – Luce usiłuje się zbliżyć do Daniela, ale on nie chce. Cam chce i męczy Luce. I to zajmuje 90% książki. Och, oczywiście jakieś wydarzenia mają miejsce i słowa „mają miejsce” są jak najbardziej, wybaczcie kalambur, na miejscu. Luce odbywa karę na cmentarzu. Luce o mało nie ginie pod przewracającym się posągiem. Luce idzie na randkę z Camem. Luce chce zerwać z Camem. Daniel zabiera Luce nad jezioro (gdzie ono się, kurna, zmieściło???). Luce z Danielem siedzą na cmentarzu, pod brzoskwiniowymi drzewkami (wyrosły pewnie pokątnie, jak nikt nie patrzył), których gałązki splatają się, tworząc kształt serca. I nawet samolot się pojawi. I ołtarz ofiarny.

Ufff, ja rozumiem, ze książki dla nastolatek rządzą się własnymi prawami, ale mam chyba prawo doszukiwać się w nich choćby cienia cienia logiki? Jakichś związków przyczyna-skutek? Konsekwencji w kreowaniu świata przedstawionego? Szacunku dla rachunku prawdopodobieństwa?

O Jezu… Nie mam żalu do MAGa za wydawanie książek, które „muszą się sprzedać”. Czasem tak jest, że kupuje się tytuł na pniu, po przejrzeniu recenzji na Amazonie (im więcej, tym lepiej), a potem staje na głowie, żeby tylko zdążyć wydać książkę w najbardziej (z marketingowego punktu widzenia) korzystnym momencie. Ale, jasny gwint, NIC nie usprawiedliwia tak fatalnego przekładu, koszmarnej redakcji oraz korekty, której chyba w ogóle nie było.
Nawet dwunastolatka zasługuje na trochę szacunku!

Kolejny tom zapewne niebawem... Śliczny, prawda?



PS. A teraz patrzę na te okładki, i myślę sobie: o, jaka piękna katastrofa.

* Jeśli wystarczająco często powtarza się jakieś zdanie, target i media zaczynają w nią wierzyć…
** Wezwać lekarza! Albo obstalować trumnę!

piątek, 7 maja 2010

Szukam w sobie gimnazjalistki - "Błękitnokrwiści"

Nie znajdę. Nie dlatego, że z książką coś nie halo, ale dlatego, że nigdy gimnazjalistką nie byłam. Nie dotknęła mnie reforma edukacji, przeszłam przez podstawówkę, potem przez LO, reforma nastała później. I nie musiałam zdawać matmy na maturze, ha!

Ale nastoletnim dziewczęciem będąc, uwielbiałam książki dwojakiego rodzaju:
- o nastolatkach mających problemy z chłopcami/pryszczami/ciuchami/nauczycielami;
- o wampirach, czarownicach, czarnej magii i całym tym dobrodziejstwie inwentarza.

I proszę, coś dla dziecka we mnie. Dla dziecka spragnionego opisów szkolnych potyczek, wizyt w przymierzalniach, wzajemnego podgryzania (w przenośni i bez przenośni) oraz zaklęć. Im straszniejszych, tym lepiej - demony mile widziane.



"Błękitnokrwiści" Melissy de la Cruz to właśnie miszmasz jednego z drugim. Książka, napisana bez wątpienia na fali popularności "Zmierzchu", łączy elementy typowej powieści dla uczennicy gimnazjum oraz coś, co kiedyś było powieścią gotycką, a teraz jest nie do końca wiadomo czym. Krwawą love story? Nieważne.

Miałam okazję przeczytać pierwszy tom po polsku, drugi w oryginale (po polsku zresztą jeszcze nie wyszedł) i, o ile zgadzam się z powszechną opinią, że autorka mogła sobie podarować informowanie czytelnika o marce każdego pojawiającego się w powieści ciucha, o tyle, przyznaję, ubawiłam się setnie. Książki są oczywiście za krótkie, główna zagadka (kto zabija nieśmiertelnych) nie zostaje rozwiązana (żeby czytelnik kupił kolejny tom), jednak, mimo wszystko, "Błękitnokrwiści" to taka miła odskocznia od "Zmierzchu". Dlaczego? Bo wreszcie Edward nie cierpi z powodu wyrzutów sumienia, a Bella nie wpada w olfaktoryczne zwidy niuchając ukochanego pod pachami i gdzie bądź, nikt nie rzuca się ze skał do spienionego morza, nie roztkliwia się nad sobą przez dwieście stron... Romans jest, a jakże. Ale poza romansem jest kryminał, są również intrygi przywodzące na myśl legendarną "Dynastię". Rzecz się dzieje na Manhattanie, bohaterowie są młodzi, piękni, bogaci i znudzeni bezproblemową egzystencją. Wystawne przyjęcia, charytatywne imprezy, zakrapiane balangi, złote karty kredytowe, pokazy mody, ekskluzywne liceum i banda młodocianych wampirów, którym (teoretycznie) wszystko wolno.



Jeśli ktoś uważa "Zmierzch" za jedynie obowiązującą powieść o wampirach i nie umie spojrzeć z przymrużeniem oka na świat celebrytów, pewnie rzuci książki w kąt. Mnie to szczerze bawi - Paris Hilton jak pociotek Draculi, przyznacie, że brzmi... oryginalnie?
Prikaz: czytać z dystansem, chichotać ile wlezie, przypomnieć sobie, jak to było n lat temu (plakaty nad łóżkiem, szkolne wojny podjazdowe, ta głupia rura z drugiej ławki), a potem iść na zakupy. Choćby i po głupi T-shirt ;-) Koniecznie markowy! (Mam jeden, mam jeden!)

PS. No dobrze, to tak jakby lokalny patriotyzm, ale gdyby mi się nie podobało, nie mordowałabym właśnie trzeciego tomu w brytyjskim wydaniu!

czwartek, 6 maja 2010

Harlan Coben poleca - "Ścigany" Kernicka

Uwielbiam czytać na okładkach rekomendacje poczytnych autorów. Najlepiej "niekwestionowanych mistrzów gatunku", własną głową ręczących za jakość powieści, na której pojawia się cytat z ich wypowiedzi. O sztuce pisania rekomendacji będzie później, na razie sama książka.

"Ścigany" Simona Kernicka, następcy Harlana Cobera, wielkiego talentu, wschodzącej gwiazdy i tak dalej. Książka dla tych, którzy zaczytują się w powieściach wspomnianego Cobena, powieść "z gazem wciśniętym do dechy". Czytałam Cobena. Nie powiem, że wszystko, co napisał, ale 80% owszem. I co? I w pewnym momencie zaczęłam mieć dość charakterystycznej maniery tego pisarza.



Co ma do tego Kernick? Ano to, że "Ścigany" został napisany właściwie na schemacie klasycznego thrillera Harlana Cobena. Bohater, zwykły facet imieniem Tom, odbiera telefon od dawno niewidzianego kumpla. Kumpel jest właśnie mordowany. Nim jednak kojfnie na amen, poda swym oprawcom adres Toma. I co? Poza tym, że Coben? Tom zwiewa. Zabiera dzieci do teściowej i zaczyna szukać żony. Żona nie odbiera telefonu i wtedy każdy, kto miał styczność z którąkolwiek z książek imć Harlana, wie dobrze, że żona jest zamieszana. Żeby schematowi stało się zadość, Toma oskarżą o morderstwo, porwą, pojawi się tajny agent niewiadomego pochodzenia, będzie burda, a wszystko, co stanowiło podstawę codziennej egzystencji bohatera, okaże się bujdą na resorach.
Główny bohater, Tom Merron, sprzedawca oprogramowania, skonstruowany wedle najlepszych Cobenowskich wzorców, jest mdły jak flaki z olejem. Tu się Kernickowi do końca ze starszego kolegi zerżnąć nie udało. Najciekawiej ze wszystkich postaci, które pojawiają się na kartach powieści, wypada oficer policji, Bolt, który, na szczęście, nie jest narratorem, nie może więc dzielić się z czytelnikiem życiowymi mądrościami. Doświadczony przez los (a jakże), pracoholik (a jakże numer dwa), honorowy (a jakże numer trzy), jednak skłonny do niestandardowych posunięć (a jakże numer cztery) powinien zasłużyć na własną powieść. Bez Toma Merrona, jego dziwnej żony oraz służących do porywania dzieci.
Reasumując: powieść nie jest długa (jak na standardy powieści sensacyjnej), należy do typu "normalny facet kontra reszta świata" i, choć nie powala, jednak da się przeczytać. Żal, że autor nie pokusił się o rozwinięcie wątku wspomnianego Bolta i nie wprowadził odrobiny psychologii, która wyszłaby na zdrowie pełnej scen mordobicia (to się nazywa w slangu wydawniczym "trzymająca w napięciu powieść pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji") książce. Rozczarowuje również wyjaśnienie zagadki (przy okazji autor gubi coś, o czym napisał wcześniej) i wykastrowany z napięcia finał. Nie mogę się również pozbyć wrażenia (SPOJLER!!!), że naprawdę wystarczyłoby, gdyby żona zdradzała bohatera z jego kumplem i podarowała sobie związek z koleżanką-lesbijką. Pewnie chodziło o element zaskoczenia...

"Ścigany" jest jakieś milion razy lepszy niż wszystko, co napisał Patterson (ale od Pattersona lepsza jest "Strażnica" Świadków Jehowy, więc to nie problem) i ma jedną podstawową zaletę - jest na tyle krótki, że czytelnik nie zdąży się znudzić. Przeczytać. Opisać. Zapomnieć.

------------------------------
A co do pisania rekomendacji, rekomendacje dzielą się na kilka typów:
- rekomendacje wyciągnięte z recenzji pisanych grzecznościowo przez autorów-kolegów-po-fachu (bierzemy kawałek bałwochwalczego artykułu, podpisujemy znanym nazwiskiem i jazda);
- rekomendacje napisane na zlecenie (dzień dobry, wydawca jestem, dam Panu/Pani pięć stów za zdanie czy dwa o powieści - i jazda; bardzo popularna forma współpracy);
- rekomendacje wyjęczane przez wydawcę (oj weź mi napisz rekomendację, dwa zdania, wymyśl coś, potrzebuję czegoś na okładkę; dobra, dobra, masz i odczep się);
- lewe wyjęczane rekomendacje (oj jak nie masz czasu, to ja coś skrobnę, a ty tylko pożycz nazwiska - to również częste zjawisko);
- unikalne rekomendacje spontaniczne (coś w rodzaju śniegu w lipcu, ale też się zdarzają, Stephen King przeczytał książkę, zachwycił się i napisał do wydawcy, oferując się firmować zachwyty własnym nazwiskiem).

I dlatego tak bardzo kocham te polecajki na okładkach. Redaktor Wielkiego Czasopisma poleca!
A za ile poleca Pan redaktor?

poniedziałek, 3 maja 2010

Wampiry po raz setny - sprzedane

Nie tak dawno wpadłam do Empiku wybadać konkurencję (zboczenie zawodowe) i wpadła mi w oko legendarna topka, czyli zestawienie najlepiej sprzedających się w danym okresie promocyjnym tytułów. Topka Empiku jest obiektem marzeń, wydawcy walczą o to, żeby się na niej znaleźć, bo miejsce na topce przekłada się na szereg drobiazgów, które mogą zadecydować o być albo nie być danego tytułu. Błogosławiona niewiedza czytelników - ci wchodzą do księgarni, kierują się ku stosom książek, patrzą na wystawki na regałach i nie zdają sobie sprawą, jak ciężką forsę płaci wydawca za to, żeby jego książka leżała przez dwa tygodnie na stole.

Częściej kupuje się książki ze stolika, nie? :) No, mniejsza.

W każdym razie rzuciłam okiem na topkę dziecięcą i co ujrzałam? Trupy. W liczbie ośmiu. Top 10 książek to w 80% książki o wampirach. Nawet "Mikołajek" poległ w starciu z pociotkami Belli i Edwarda. Honoru innych nacji broniły jedynie powieści "Złodziej pioruna" (greccy bogowie kontratakują) oraz "GONE 2" - postapokaliptyczny thriller w stylu Stephena Kinga.
Jęczę czasem, że ten boom na wampiry mógłby się już skończyć, ale sądząc po problemach z dorwaniem praw do jakiejś sensownej książki o krwiopijcach, wnoszę, że jeszcze przynajmniej przez rok polscy wydawcy będą nas męczyć tematyką nieumarłych. To znaczy męczyć, jak męczyć...
Ciekawe, co będzie następne - upadłe anioły już mamy, wilkołaki też się pojawiają. Wytypowanie przyszłorocznego tematu numer jeden byłoby czymś w rodzaju trafienia szóstki w totka.
Wytypować teraz.
Kupić prawa.
Wydać.
Odnieść sukces.
Zarobić miliony...

A następna notka będzie, żeby podtrzymać gotycki klimat, o wampirach. Bo ja naprawdę lubię wampiry, tylko jest ich jakby ciut sporo...

"Serce w ogniu" - nóż w kieszeni

"Napili się, wychlapali, umyli, a kiedy z wykręconymi ubraniami, nadzy i ociekający wodą, wracali do swojej kryjówki, słońce całkiem już niemal wzeszło."

"Maszerowali jakąś godzinę w dół doliny, z dzidami za plecami, aż wreszcie dotarli do skupiska lepianek z gliny i trawy, które stanęły nad rzeką pod kępą akacji i palm."

"Niektóre rany są zbyt głębokie, by można je było natychmiast wybaczyć, pomyślała Julia. Jeśli w ogóle mogą być wybaczone. Christine już zawsze będzie nosiła w sobie bliznę, może jednak słowa Aleksa pomogą w tym, żeby coraz mniej uwierała."

Tłumaczenie: Jerzy Łoziński
Redakcja: Hanna Koźmińska
Korekta: korektor.

Amen.
Okładka: National Geographic, uzyskana po miesiącach bojów pod tytułem "znajdź mi efektowny pożar lasu".
Wydawnictwo: Albatros. Ale to w spadku po ZYSKu. Spadek nie został chyba należycie obejrzany.



Ujmijmy to tak: nie kocham Evansa. Nie zachwycił mnie, czytany w autobusach, w drodze na uczelnię, "Zaklinacz koni", którego, na przekór głosom zachwytu, uznałam za siermiężną dość prozę. Nierówną, miejscami ciekawą, miejscami kiczowatą do granic imentu, taką do strawienia, ale bez specjalnego zachwytu. Bez niespecjalnego zachwytu również.
"Serce w ogniu" wygrzebałam z dna szafki, kiedy przypomniałam sobie, że składuję książki również tam, gdzie kiedyś chowałam nielubiane ciuchy. Przy okazji znalazłam pierwszy tom Stovera, o którym myślałam, że zaginął na amen. Historia jest dość banalna - dwóch facetów, jedna babka. Babka dobra, urocza i składająca się z samych zalet, pozostanie wierna temu, który ją pierwszy ucapił, kochając się skrycie w drugim. Drugi, kochający babkę miłością wielką jak stodoła, honorowy jest bardziej niż Zawisza Czarny, więc dziub w ciup i milczy. Dramat, co się zowie. Panowie gaszą pożary, skacząc na spadochronach (wycinka, wycinka), rychło więc dochodzi do wypadku, w którym pierwszy traci wzrok. Pierwszy, uznając, że w tej sytuacji nijak już nie może kręcić się wokół ukochanej i bruździć kalece, zostaje reporterem wojennym i odchodzi w siną dal.
I do tego momentu książka jest niezła. Tłumaczenie nie, ale kilka scen, których nawet translatorski duet nie był w stanie zrównać z ziemią, ratuje sprawę. Potem zaczynają się schody, a właściwie drabina z powyłamywanymi szczeblami. Oraz spojlery, ostrzegam.

Evans przegiął. Póki koncentrował się na życiu "zadymiarzy", czyli gości ze spadochronami, póki przedstawiał życie kowbojskiej Ameryki, póki pisał o przyjaźni, było nieźle. Ale widocznie za mało dramatycznie. Evans postanowił zagęścić atmosferę. Pierwszy, nie dość, że teraz niewidomy, ma również cukrzycę. Eeee, mało! Jest bezpłodny. Tak, tak lepiej! Co by tu wymyślić, żeby tragedia nabrała dodatkowego smaczku? Tadam! Niech ten drugi zostanie biologicznym ojcem dziecka pierwszego i idealnej kobiety! Miodzio. No to zostaje. Hmmm... Dramat, dramat, więcej dramatu. Cierpiącego biotatę wyślemy więc do Afryki, żeby ratował ginące w wojnie domowej dzieci.
A potem... Nie uwierzycie!
Przeciętnie wyrobiony czytelnik domyśli się tego "potem", czytając akapit o tym, że doświadczony przez los małżonek od lat ma problemy z nerkami. Kaput. No inaczej się nie da - trzeba nieszczęsnego męża ubić, żeby uzyskać wdowę. A potem wdowę można wysłać do Afryki i, przy dźwięku karabinów maszynowych, spiknąć ją z tym drugim.
Ratunku.
Idealna kobieta w afrykańskim sierocińcu pokutująca za grzechy przeszłości i facet, który na spadochronie spada prosto na teren bratobójczych walk. Oraz happy end. I scena erotyczna na przedostatniej bodaj stronie.

Resume: Evans, sam grafoman, doczekał się fatalnego tłumaczenia, wołającej o pomstę do nieba redakcji oraz korektora w płynie. "Serce w ogniu" trzyma się kupy do połowy, później zamienia się w grę z czytelnikiem: rozpoznaj szablon, uzupełnij schemat, dokończ równanie.
Dodatkowa korzyść dla odbiorcy: przekonanie o własnej nieomylności. No, chyba, że ktoś nie jest w stanie przewidzieć zakończenia, ale w to ciężko mi uwierzyć :)