poniedziałek, 29 października 2012

Pop-żarcie, czyli reality check, czyli kanapka z kurczakiem



Zdradzę wam sekret  – nie tylko czytam, oglądam, gram, ale również bywam. Ostatnio byłam w instytucji finansowej. Przyjemność żadna, jak to w przypadku takich wizyt bywa. Godzina przedwieczorna, zimno, ciemno, wieje. Jeść! Najlepiej już oraz niedrogo. W samym centrum Warszawy tanio nie jest. Na obrzeżach też niekoniecznie. Tak serio, obyłabym się, ale osoba towarzysząca zaczynała już wydawać jęki świadczące o rychłej śmierci głodowej. Pizza nie, bo znowu nam wyjdzie siedem dych (przystawki, sałatka, wino…) i półtorej godziny. Padło na KFC.

Zdradzę wam również drugi sekret. Uwielbiam strony o żarciu. Teraz mniej niż kiedyś, ale sympatii ubyło mi niewiele. Creme de la creme stanowią fantastyczne testy konsumenckie polegające na zestawieniu zdjęcia reklamowego z fast foodu ze zdjęciem trzymanej w ręku buły. Czemu miałabym nie strzelić foty kanapce?

Wylądowaliśmy w lokalu koło Rotundy, takim dużym, połączonym z Burger Kingiem. Kolejki prawie nie ma, w części KFC nieomal pusto. Może powinno dać nam to do myślenia, ale nie dało. Wieki nie jadłam Zingera. Zinger kojarzy mi się z czasem studiów i posiadówkami w czasie okienek, ewentualnie nudnych wykładów. Niech więc będzie Zinger w zestawie. Z frytkami, nie z sałatką. Skoro już przyszłam do fast foodu, będę jeść frytki.

Frytki zalatywały starym olejem. Serio. Nie tylko zalatywały, ale i posmak miały cokolwiek dziwny, jakby mięsny. Nie wiem, może smażyli je w tym samym oleju, co kurczaka w okolicach minionego Bożego Narodzenia… Sytuację uratował ketchup, którego dwie saszetki dostaliśmy za free. Może w tych śmierdzących frytkach jest jakaś metoda? Kupując niesmaczne frytki, nie będziesz się wściekał, że w ramach dużej porcji dostałeś jednego ziemniaka, nie? Mniejsza.

Zinger, gwóźdź programu, względnie ostatni gwóźdź do trumny (po rozwodnionej Pepsi, kodzie do kibla przybitym na rachunku i pośmierdujących kartoflach). 

Zinger w wersji reklamowej, prosto ze strony KFC
Śliczny, nie? Uwodzi smakiem ostro przyprawionego kurczaka, łagodnego majonezu, do tego liść sałaty lodowej i pyszna, ciepła sezamowa bułka, bla, bla, bla. Z naciskiem na bla, bla, bla. Jakoś tak mi się zapamiętało, że tych kilka lat temu naprawdę wsadzali w bułę kawał kurzego cyca i często nie było jak tej buły ugryźć. Cóż, cyc został należycie przycięty i problem sam się rozwiązał. Panierka nadal jest smaczna – czułam ją bardzo dobrze, bo było jej więcej niż kury.



Mam wrażenie, że ktoś na nim siedział...
Na tym zdjęciu możecie podziwiać Zingera unplugged w wersji bez majonezu, za to z ketchupem. Bułka nie była ani ciepła, ani puszysta, sałatę pocięto (żadne novum) i wylatywała na wszystkie strony, a mięsa było tyle, co kot napłakał. Sorry za ostrość, trochę rechotałam. Taki Zinger solo kosztuje, jeśli mnie pamięć nie myli, 9,50 – to sporo. W zestawie koło 15 zł. Dolewka napoju bez końca, za to kubki nie za wielkie. Wiadomo – a może nie doleją. Dolałam, cholera, dolałam!

Kurczę, albo robię się stara, albo z lokalem w centrum jest coś nie halo. Obsługa burczała (mimo braku kolejek), frytki śmierdziały, kanapka nawet nie była ciepła, a strzeżony kodem damski kibel był brudny. Następnym razem kupię sobie kanapkę w Oscarze albo będę utrzymywać, że żywię się fajkami, gumą rozpuszczalną i warszawskim powietrzem.


Żeby uprzedzić ewentualną krytykę, wyjaśniam: pizza w Pizza Hut bywa dobra (choć domowa jest lepsza), za hamburgerami nie przepadam (raz na pięć lat najdzie mnie na BicMaca), a sushi ani mnie ziębi, ani grzeje. Miałam dobre skojarzenia z KFC. Już mi przeszło. Te frytki naprawdę cuchnęły!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz