Zdradzę wam sekret –
nie tylko czytam, oglądam, gram, ale również bywam. Ostatnio byłam w instytucji
finansowej. Przyjemność żadna, jak to w przypadku takich wizyt bywa. Godzina
przedwieczorna, zimno, ciemno, wieje. Jeść! Najlepiej już oraz niedrogo. W
samym centrum Warszawy tanio nie jest. Na obrzeżach też niekoniecznie. Tak serio,
obyłabym się, ale osoba towarzysząca zaczynała już wydawać jęki świadczące o
rychłej śmierci głodowej. Pizza nie, bo znowu nam wyjdzie siedem dych
(przystawki, sałatka, wino…) i półtorej godziny. Padło na KFC.
Zdradzę wam również drugi sekret. Uwielbiam strony o żarciu.
Teraz mniej niż kiedyś, ale sympatii ubyło mi niewiele. Creme de la creme
stanowią fantastyczne testy konsumenckie polegające na zestawieniu zdjęcia
reklamowego z fast foodu ze zdjęciem trzymanej w ręku buły. Czemu miałabym nie
strzelić foty kanapce?
Wylądowaliśmy w lokalu koło Rotundy, takim dużym, połączonym
z Burger Kingiem. Kolejki prawie nie ma, w części KFC nieomal pusto. Może
powinno dać nam to do myślenia, ale nie dało. Wieki nie jadłam Zingera. Zinger
kojarzy mi się z czasem studiów i posiadówkami w czasie okienek, ewentualnie
nudnych wykładów. Niech więc będzie Zinger w zestawie. Z frytkami, nie z
sałatką. Skoro już przyszłam do fast foodu, będę jeść frytki.
Frytki zalatywały starym olejem. Serio. Nie tylko
zalatywały, ale i posmak miały cokolwiek dziwny, jakby mięsny. Nie wiem, może
smażyli je w tym samym oleju, co kurczaka w okolicach minionego Bożego
Narodzenia… Sytuację uratował ketchup, którego dwie saszetki dostaliśmy za
free. Może w tych śmierdzących frytkach jest jakaś metoda? Kupując niesmaczne
frytki, nie będziesz się wściekał, że w ramach dużej porcji dostałeś jednego
ziemniaka, nie? Mniejsza.
Zinger, gwóźdź programu, względnie ostatni gwóźdź do trumny
(po rozwodnionej Pepsi, kodzie do kibla przybitym na rachunku i pośmierdujących
kartoflach).
Zinger w wersji reklamowej, prosto ze strony KFC |
Śliczny, nie? Uwodzi smakiem ostro przyprawionego kurczaka,
łagodnego majonezu, do tego liść sałaty lodowej i pyszna, ciepła sezamowa
bułka, bla, bla, bla. Z naciskiem na bla, bla, bla. Jakoś tak mi się
zapamiętało, że tych kilka lat temu naprawdę wsadzali w bułę kawał kurzego cyca
i często nie było jak tej buły ugryźć. Cóż, cyc został należycie przycięty i
problem sam się rozwiązał. Panierka nadal jest smaczna – czułam ją bardzo
dobrze, bo było jej więcej niż kury.
Mam wrażenie, że ktoś na nim siedział... |
Na tym zdjęciu możecie podziwiać Zingera unplugged w wersji bez
majonezu, za to z ketchupem. Bułka nie była ani ciepła, ani puszysta, sałatę
pocięto (żadne novum) i wylatywała na wszystkie strony, a mięsa było tyle, co
kot napłakał. Sorry za ostrość, trochę rechotałam. Taki Zinger solo kosztuje, jeśli
mnie pamięć nie myli, 9,50 – to sporo. W zestawie koło 15 zł. Dolewka napoju
bez końca, za to kubki nie za wielkie. Wiadomo – a może nie doleją. Dolałam,
cholera, dolałam!
Kurczę, albo robię się stara, albo z lokalem w centrum jest
coś nie halo. Obsługa burczała (mimo braku kolejek), frytki śmierdziały,
kanapka nawet nie była ciepła, a strzeżony kodem damski kibel był brudny.
Następnym razem kupię sobie kanapkę w Oscarze albo będę utrzymywać, że żywię
się fajkami, gumą rozpuszczalną i warszawskim powietrzem.
Żeby uprzedzić ewentualną krytykę, wyjaśniam: pizza w Pizza Hut bywa dobra (choć domowa jest lepsza), za hamburgerami nie przepadam (raz na pięć lat najdzie mnie na BicMaca), a sushi ani mnie ziębi, ani grzeje. Miałam dobre skojarzenia z KFC. Już mi przeszło. Te frytki naprawdę cuchnęły!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz