Wczesnym rankiem 31
grudnia 1999 roku, z piętnastego piętra luksusowego apartamentowca w centrum
Leeds ktoś wyrzuca pochodnię. Ludzką pochodnię! Ofiarą jest Nicholas Hanley,
bogaty deweloper z ambicjami i szerokimi powiązaniami w świecie finansów i
polityki. Równocześnie znika jego kochanka, Anna Hart. Czy prowadzący śledztwo
sierżant Pete Bains zorientuje się na czas, że Anna i jej jedenastoletnia córka
zostały porwane? Równolegle trwają intensywne poszukiwania zaginionej bez
wieści detektyw Karen Sharpe. Od tego, kto pierwszy ją odnajdzie, zależy
znacznie więcej niż tylko jej życie…
Kopiuj i wklej. Bo jestem leniwa. Jak łatwo wywnioskować z opisu, Anna Hart i Karen Sharpe to jedna i ta sama osoba. Kij z tym, uznałam, biorąc się za lekturę, póki na czwartej okładce redaktor nie ujawnił zakończenia (albo twistu – pozdrowienia dla „Zamieci”, której główny zwrot akcji został pieczołowicie opisany na czwartej okładce), mogę mieć nadzieję.
Kopiuj i wklej. Bo jestem leniwa. Jak łatwo wywnioskować z opisu, Anna Hart i Karen Sharpe to jedna i ta sama osoba. Kij z tym, uznałam, biorąc się za lekturę, póki na czwartej okładce redaktor nie ujawnił zakończenia (albo twistu – pozdrowienia dla „Zamieci”, której główny zwrot akcji został pieczołowicie opisany na czwartej okładce), mogę mieć nadzieję.
Fabuła tej książki nie jest wybitnie fatalna, co samo w
sobie zasługuje na uznanie. Karen żyła przez ostatnie lata pod przykrywką u
boku lotnego denata. Facet wyleciał przez okno, za babką ruszają porywacze.
Łapią ją zresztą szybko, gdy, wraz z córką jedzie taksówką na lotnisko.
Taksówkarzowi w łeb, babę z dzieckiem pod pachę i wio – do tego złego, co to
się go wszyscy boją…
Przez bardzo dużo kolejnych stron baba z dzieckiem jadą. Porwane przez niepełnosprytnego gościa, tak zwanego „normalnego tatuśka”, zmierzają ku zagładzie. I zmierzają. Atrakcji nie ma do momentu, gdy ten zły zmienia plan. Zdenerwowany kierowca (już mu nosem wychodzi całe to porwanie, ma rodzinę i w książce znalazł się w ogóle przypadkiem) cierpi na problemy z żołądkiem. Po drodze musi wysiąść. Żeby się wysrać. Tak! Wreszcie książka, w której i źli i dobrzy załatwiają problemy fizjologiczne. Moment srania pod krzaczkiem wybierają nasze bohaterki na próbę sił. Cóż, skutkiem jest tylko to, że wszyscy taplają się w guanie (które autor dokładnie opisał) i jadą dalej. Śmierdząc. Co autor opisał równie dokładnie, jakby to była najważniejsza rzecz pod słońcem…
Główny zły chce wiedzieć, gdzie podziewa się mąż Anny/Karen. Lotny denat, przypominam. Z tego wniosek, że lotny denat wcale nie jest denatem. Co by przekonać do mówienia oporną ofiarę, zły posuwa się do kolejnych perfidnych czynów. Jako iż jego kryjówka znajduje się w rzeźni, ma pod ręką multum interesujących narzędzi. Postanawia więc zdekapitować biedne zwierzę, a potem oblać krwią córeczkę Karen. Fuj. Kolejny opis. Dość? Nie, nie dość. Głównego złego stać wiele więcej – prowadzi bohaterkę do pokoju obok, zdziera z niej ciuchy i gwałci do skutku. Jakiego? A podobno takiego: jak Karen zostanie należycie zgwałcona, to ze strachu, że zły zrobi to samo jej nastoletniej córeczce, zacznie gadać. Finezyjny typ z tego naszego złego, nie? Jak jasna pieprzona cholera.
Nie bój się czytelniku – nasze bohaterki uciekną. Kiedy? Wtedy, gdy umazany w gównie porywacz będzie chciał się wykąpać. Nie może spuścić z oczu ofiar. Nie porzuci pistoletu. Zamiast więc wytrzymać w syfie jeszcze pół godziny, będzie się domagał, by… Karen go umyła. Pod prysznicem.
Dobra, dość. Kto o tyle, o ile coś kuma, doszedł już do wniosku, że pomysły autora są cokolwiek… Idiotyczne? Epizod z gównem, krwią, gwałtem, wynajęcie konkursowego matoła, aż wreszcie smutny i znamienny przypadek kota, po którym to przypadku porzuciłam lekturę, świadczą o jednym – „Gra” nie trzyma się kupy, nie uwodzi detalami i nie oferuje zapierającej dech w piersiach akcji. No, chyba, że ktoś obgryza paznokcie zadając sobie ważkie pytanie: zesra się, czy się nie zesra?
Trochę mi szkoda. Szkoda mi, że całkiem niezła intryga dosłownie utopiła się w szambie. Nie polecam.
POSŁOWIE
Bo dwie rzeczy: cała ta akcja z lotnym denatem też nie wychodzi zbyt inteligentnie. Opis zabójstwa można przeczytać, żeby się pośmiać z niekompetencji przestępców. A ta druga rzecz, to wspomniany kot. Niemalże sam finał, domek w szczerym polu, śnieżyca, zima hula i nagle, zupełnie za przeproszeniem, z doopy, w drzwi skrobie kot. Nie, nie dorosły, wypasiony weteran, łowca myszy. Mały kotek. Teleportował się z innej rzeczywistości, by stać się symboliczną ofiarą. Pies kichał logikę i prawdopodobieństwo – trzeba napisać straszliwie przerażającą scenę, w której zły morduje domowe zwierzątko, a kotki są fajne, kotki wszyscy lubią, więc damy kotka. Panie autor, następnym razem poproszę o postać z zamiłowaniem do glonojadów.
*Miedzianka
Przez bardzo dużo kolejnych stron baba z dzieckiem jadą. Porwane przez niepełnosprytnego gościa, tak zwanego „normalnego tatuśka”, zmierzają ku zagładzie. I zmierzają. Atrakcji nie ma do momentu, gdy ten zły zmienia plan. Zdenerwowany kierowca (już mu nosem wychodzi całe to porwanie, ma rodzinę i w książce znalazł się w ogóle przypadkiem) cierpi na problemy z żołądkiem. Po drodze musi wysiąść. Żeby się wysrać. Tak! Wreszcie książka, w której i źli i dobrzy załatwiają problemy fizjologiczne. Moment srania pod krzaczkiem wybierają nasze bohaterki na próbę sił. Cóż, skutkiem jest tylko to, że wszyscy taplają się w guanie (które autor dokładnie opisał) i jadą dalej. Śmierdząc. Co autor opisał równie dokładnie, jakby to była najważniejsza rzecz pod słońcem…
Główny zły chce wiedzieć, gdzie podziewa się mąż Anny/Karen. Lotny denat, przypominam. Z tego wniosek, że lotny denat wcale nie jest denatem. Co by przekonać do mówienia oporną ofiarę, zły posuwa się do kolejnych perfidnych czynów. Jako iż jego kryjówka znajduje się w rzeźni, ma pod ręką multum interesujących narzędzi. Postanawia więc zdekapitować biedne zwierzę, a potem oblać krwią córeczkę Karen. Fuj. Kolejny opis. Dość? Nie, nie dość. Głównego złego stać wiele więcej – prowadzi bohaterkę do pokoju obok, zdziera z niej ciuchy i gwałci do skutku. Jakiego? A podobno takiego: jak Karen zostanie należycie zgwałcona, to ze strachu, że zły zrobi to samo jej nastoletniej córeczce, zacznie gadać. Finezyjny typ z tego naszego złego, nie? Jak jasna pieprzona cholera.
Nie bój się czytelniku – nasze bohaterki uciekną. Kiedy? Wtedy, gdy umazany w gównie porywacz będzie chciał się wykąpać. Nie może spuścić z oczu ofiar. Nie porzuci pistoletu. Zamiast więc wytrzymać w syfie jeszcze pół godziny, będzie się domagał, by… Karen go umyła. Pod prysznicem.
Dobra, dość. Kto o tyle, o ile coś kuma, doszedł już do wniosku, że pomysły autora są cokolwiek… Idiotyczne? Epizod z gównem, krwią, gwałtem, wynajęcie konkursowego matoła, aż wreszcie smutny i znamienny przypadek kota, po którym to przypadku porzuciłam lekturę, świadczą o jednym – „Gra” nie trzyma się kupy, nie uwodzi detalami i nie oferuje zapierającej dech w piersiach akcji. No, chyba, że ktoś obgryza paznokcie zadając sobie ważkie pytanie: zesra się, czy się nie zesra?
Trochę mi szkoda. Szkoda mi, że całkiem niezła intryga dosłownie utopiła się w szambie. Nie polecam.
POSŁOWIE
Bo dwie rzeczy: cała ta akcja z lotnym denatem też nie wychodzi zbyt inteligentnie. Opis zabójstwa można przeczytać, żeby się pośmiać z niekompetencji przestępców. A ta druga rzecz, to wspomniany kot. Niemalże sam finał, domek w szczerym polu, śnieżyca, zima hula i nagle, zupełnie za przeproszeniem, z doopy, w drzwi skrobie kot. Nie, nie dorosły, wypasiony weteran, łowca myszy. Mały kotek. Teleportował się z innej rzeczywistości, by stać się symboliczną ofiarą. Pies kichał logikę i prawdopodobieństwo – trzeba napisać straszliwie przerażającą scenę, w której zły morduje domowe zwierzątko, a kotki są fajne, kotki wszyscy lubią, więc damy kotka. Panie autor, następnym razem poproszę o postać z zamiłowaniem do glonojadów.
*Miedzianka
Dawno się tak nie uśmiałam!
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja :))))