Uwaga: to jest analiza. I zawiera SPOJLERY!
Będę dobijać konia. Komputerowego. O zakończeniu serii „Mass
Effect” powiedziano i napisano już wiele. Przeważająca część głosów była
negatywna, finał space opery zjechano, zjechano autorów gry, a EA, wykazawszy
się fatalnym podejściem do fanów, zgarnęła prestiżową nagrodę Złotej Kupy.
Temat zdążył się nieco przeżyć, ale, skoro wychodzą kolejne DLC, dorzucę coś od
siebie.
Czego by nie zarzucać jedynce i dwójce, były to fajne,
przynajmniej z grubsza trzymające się kupy gry. Dwójka w ogólnej opinii gorsza
od jedynki (pikujemy w stronę FPSa), rozgrywająca się dwa lata po zakończeniu
pierwszej części. Już na tym etapie widać znaczne uproszczenia w konstrukcji
rozgrywki - lokacje są na tyle proste, że nie potrzebujemy mapy. Bioware
nadrobiło dodając całą masę bohaterów pobocznych, z którymi postać gracza mogła
się przyjaźnić, romansować albo żreć. Integralną częścią obydwu odsłon są
minigierki logiczne oraz eksploracja planet. O ile w jedynce mogliśmy po tych
planetach pojeździć czołgiem, w dwójce obdarowano nas skanerem i kazano szukać
surowców. Tych surowców nienawidzili chyba wszyscy poza mną – brałam się za
skanowanie w przerwie na papierosa...
Konstrukcję serii oparto na prostym założeniu – gracz tworzy
swojego bohatera. Od gęby po charakter. Romansuje, z kim chce, dokonuje
wyborów. A potem, w wielkim finale, wszystkie te wybory zdecydują, jak
skończymy. Teoria piękna, z wykonaniem znacznie gorzej. Niestety.
Bioware naobiecywało dużo i tym samym strzeliło sobie w
kolano. Nie sposób zadowolić wszystkich. Ale można większość graczy konkursowo
wkurwić, osiągając tym samym poziom mistrzowski.
Przepraszam, jak się nazywam?
Wydarzenia ME3 rozgrywają się jakieś pół roku po zakończeniu
dwójki. Nie mamy niestety pojęcia, co działo się w tym czasie z naszym
bohaterem, nie wiemy, gdzie jest Normandia, nie mamy pojęcia, co z naszym
kochankiem/kochanką. Nieważne – dokonaliśmy masowej eksterminacji Batarian, czy
nie dokonaliśmy. Oto zaatakowali Żniwiarze, ruszamy więc do roboty. Kolejne
zaskoczenie – Shepard trochę skretyniał. Może być albo dobry, albo zły, nic
pośrodku. Obcięcie 1/3 możliwości dialogowych Bioware tłumaczyło tym, że oto
nadszedł czas wyboru – nasz bohater musi się opowiedzieć po którejś ze stron.
Gucio prawda, i tak będziemy walczyć. Tylko nie będziemy gadać, a na pewno nie
w tonie... umiarkowanym.
No nic. To lecimy na Marsa. Na Marsie odkryto jakieś
tajemnicze schematy tajemniczego urządzenia, które prawdopodobnie będzie w
stanie w tajemniczy sposób pokonać Żniwiarzy. O urządzeniu tym nie było do tej
pory mowy, urządzenie jest nowe, wokół niego kręci się fabuła, a my za cholerę
nie wiemy, jak to cholerstwo ma działać. Nie wiemy też, co bardziej przykre,
dlaczego wszyscy nagle uwierzyli w potęgę tegoż urządzenia i mają w głębokim
poważaniu wszelkie inne metody. Shepard wierzy, bo tak mu skrypt każe, gracz
nie wierzy, bo skryptu nie ma, ma za to ochotę pograć dalej, bo zapłacił, a
poza tym gra ładnie wygląda.
Na dobry początek mamy więc dziurę w życiorysie, obcięcie
opcji dialogowych i budowanie urządzenia, o którym nic nie wiadomo. Urządzenie
nazywa się Tygiel (oryg.: Crucible) i nie ma dobrze – pozostanie wielką
niewiadomą, z naciskiem na wielką. Bo jest wielki.
Przez całą grę będzie nam przeszkadzał Cerberus pod światłym
dowództwem Człowieka Iluzji. Niestety, Człowieka Iluzję porąbało dokumentnie, a
Cerberus, front ludzkości, zamiast nadal budzić w graczu zaciekawienie, stał
się organizacją jednoznacznie złą. W ME3 nie ma miejsca na odcienie szarości,
masz dwie opcje dialogowe i dobrze wiesz, komu masz nakopać do rzyci.
Awans z bohatera książki na bohatera gry. |
Bioware uznało chyba, że Shepard zasługuje na bossa,
semibossa, psudobossa, jakkolwiek by tego nie nazwać; na takiego bohatera,
który będzie wchodził komandorowi w paradę i którego gracz szczerze
znienawidzi. To udało się znakomicie. Dostaliśmy pomagiera Człowieka Iluzji,
Kai Lenga, którego wszyscy faktycznie szczerze nie znoszą, tyle tylko, że z
całkiem innej przyczyny. Cybernetycznie modyfikowany azjatycki zabójca z
przerostem ego pasuje do serii ME jak pięść do nosa, zachowuje się jak kretyn,
mówi jak kretyn i jak kretyn kończy. Nie pomaga mu nawet mordercza katana,
kolejny nowy element w grze pełnej broni palnej.
Postaciami seria stoi. Albo leży...
W drugiej części ME było sporo bohaterów niezależnych, co
się chwali, i mało rozwinięte dialogi, co się gani. Już na długo przed premierą
Bioware zapowiedział, że tym razem ekipa stawia na pogłębienie relacji.
Problem? Ano taki, że pogłębić relacji z masą NPCów nie da rady, trzeba więc
wybrać kilku. Jeśli dobrze inwestowałeś w jedynce i dwójce, większość problemów
cię ominie, jeśli nie trafiłeś, prawdopodobnie skoczy ci ciśnienie, bo po
Normandii plątać się będzie kilka osób, a reszta pojawi się bardziej lub mnie
epizodycznie i nie dołączy do grywalnej części załogi. Idea znowu nie taka zła,
wykonanie gorsze – bohaterowie z dwójki nie odgrywają, poza Mirandą, żadnej
właściwie roli, ba – część pojawia się ni w pięć ni w dziewięć. Jeśli miałeś
pecha i romansowałeś nie z tą postacią, a którą postawił Bioware, ten wątek nie
doczeka się zakończenia. Jeśli romansowałeś z żabą – masz pecha, chłopcy zapomnieli
o gościu z okładki dwójki.
Zastanawia mnie to, jak można przez dwie części stawać na
głowie, żeby przywiązać graczy do Sheparda i NPCów, a potem część tych starań
spłukać w klopie. Nie trzeba być fizykiem jądrowym, by zrozumieć, że ucinanie personalnych
wątków nie spotka się z pozytywnym przyjęciem. Nie trzeba być fizykiem
jądrowym, by zrozumieć, że zabijanie lubianych bohaterów na Twitterze i
wprowadzanie nowych postaci na ich miejsce zostanie zauważone i mocno
skrytykowane. Diana Allers, wkurzająca dziennikarka w lateksowej kiecce,
następczyni Emily Wong, na której pojawienie się dużo graczy liczyło, może
pretendować do roli najbardziej znienawidzonej postaci w serii ME. Siedzi w
ładowni, nadaje i wnerwia. I znowu – idea wpuszczenia przedstawicieli prasy na
okręt i zaznaczenie wątku medialnego są ok. Tylko wykonanie jest poniżej
wszelkiej krytyki. Po co zastępować lubianą postać jakimś nowotworem, nie wiem.
Grający w ME zawsze łasi byli na wątki romansowe. W końcu na
świecie (w literaturze, kulturze, życiu) dwie rzeczy są najważniejsze: śmierć i
miłość. Wybór romansowalnych postaci w trójce też mnie zaskakuje. Nie mam nic
do homoseksualistów, uważam, że w grach również powinni mieć element wyboru,
ale fanservice musi swoje granice. Romansować możemy do wypęku, pod tym
jednakowoż warunkiem, że nie jesteśmy hetero. Jak jesteśmy hetero i chcemy
zacząć nowy wątek - mamy problem. Jeśli jesteśmy kobietą hetero, mamy przerąbane. Zważywszy na
to, że w mojej wersji historii Kaidan zaliczył atomówkę, a Shepard zaliczyła
romans z umierającym Drellem, w trójce mogłam wybrać między wibratorem, a
kobietą. Słówko o Kaidanie – po latach bohater ten doszedł do wniosku, że nie
jest hetero. Teraz jest bi, ku uciesze... Ku uciesze nie wiem, kogo.
Wszechświat pełen pięknych istot
Ashley dorosła. Fizycznie. |
Upływ lat oraz obecne mody widać doskonale po obecnych w
grze postaciach. W jedynce żołnierz był żołnierzem, nosił zbroję i koniec. W
dwójce pojawiła się Miranda w obcisłym białym wdzianku i na obcasach oraz Jack
z paskiem na sutkach. Samara mogła zabić biustem. W trójce połowa postaci wygląda jak wywleczona z za włosy
z produkcji XXX. Bioware chwaliło się liftingiem, któremu poddało znane z
pierwszej części postaci – Kaidana i Ashley. Skutek przerósł moje najśmielsze
oczekiwania. Z twardej baby Ashley zmieniła się w seksbombę, przeszła zabieg
powiększania piersi, a jej uzbrojeniem stały się permanentny make-up oraz
obcasy. Seksbot bojowy został tak dokładnie zaprojektowany, że jego części
intymne są nie do przegapienia. Nie do przegapienia są również klapki na
obcasie, a właściwie bez obcasa. Z tymi klapkami zresztą to jakaś grubsza sprawa. Allers ma klapki. I nawet Shepard, o ile jest kobietą.
Rozumiem potrzebę uwspółcześniania gier, rozumiem obecną
modę, ale po polu walki na obcasach biegać się nie da. Komu to potrzebne?
Nowym, nastoletnim klientom? Może. Tylko czy warto psuć to, co dobre i wkurzać
ewangelistów, byle tylko przyciągnąć wychowanych na jrpg klientów? To już
pytanie o strategię marketingową, nie o samą grę. Moim zdaniem próby
przypodobania się nowej klienteli poszły ciut za daleko.
Piękna katastrofa
Z największą krytyką spotkało się samo zakończenie gry,
czemu się specjalnie nie dziwię. Mnie również zaskoczyło, niestety – w
negatywny sposób. Od trylogii, czy to literackiej, czy filmowej, czy
komputerowej, człowiek wymaga pewnej konsekwencji. W ME konsekwencji zabrakło.
Jedynka była o walce z Gethami, dwójka o walce ze Zbieraczami, trójka o ratowaniu
całej galaktyki. Nie jest tajemnicą, że pierwotny koncept zakładał rozwinięcie
wątku ciemnej materii, nakreślonego mocno w drugiej odsłonie. Po drodze autor
tegoż opuścił jednak Bioware, a jego koledzy postanowili spuścić ciemną energię
w kiblu i wymyślić coś lepszego. I wymyślili konflikt na linii istoty
organiczne kontra sztuczna inteligencja. Żebyż jeszcze wprowadzili to
zagadnienie na początku gry, nie! Zaczekali z tym do samej końcówki, dodali
nowego bohatera (super, jeszcze jeden!) i wpienili setki tysięcy graczy. Przez
wszystkie trzy części borykaliśmy się z indoktrynacją, z robotami, z
najemnikami, a tu nagle, jak diabeł z pudełka, wyskakuje nam holograficzne
dziecko i... Chrzanić, co mówi. Sama
idea wziętego, za przeproszeniem, z dupy, na oko siedmiolatka, tak straszliwie
nie pasuje do koncepcji całej serii i do gatunku speca opery, że żal tylne części ciała ściska. Typowe deus ex machina.
Typowa reakcja, typowa... |
Popatrzmy: od początku budujemy coś, czego przeznaczenia do
końca nie znamy, a kiedy już budowa rusza z kopyta, musimy szukać „katalizatora”.
Czym jest katalizator? Diabli wiedzą. Cytadelą? Programem? Na większość pytań
odpowiedzi nie uzyskamy – przed nos wyskakuje nam emanujący niebieską poświatą
gówniarz i pokazuje trzy wajchy. Pierwsza wersja zakończenia (bo Bioware
zrobiło wersję rozszerzoną, kiepską i zdecydowanie za późno) nie pozwalała
nawet kazać „katalizatorowi” pocałować się w tyłek. Możesz zniszczyć,
kontrolować albo przeprowadzić syntezę. I tu kolejny problem. Naobiecywali
twórcy masy różnych zakończeń, a de facto dali trzy. Różniące się kolorem, co
sobie można obejrzeć na YouTube. Jasne, niby było tego więcej, ale nie w
warstwie wizualnej. Warstwa wizualna pozostaje ta sama, chyba, że wliczymy
zniszczenie ziemi, jakieś dwie sekundy. Koniec. Fani, niestety, pamiętają składane przez kogoś obietnice.
Wyrazy szacunku dla twórców, że pokazali nam, graczom, jak
wiele gwoździ można wbić do jednej trumny. Nie tylko cała fabuła od początku
nie trzymała się kupy, nie tylko zapomniano o kilku postaciach i dodano
niepotrzebne nowe, nie tylko spartolono kompletnie zakończenie, dodając element
nie pasujący do space opery, ale jeszcze wygenerowano kilka fabularnych dziur w
ostatnich sekundach gry. Finałowe godziny przypominają równię pochyłą –
najpierw Cytadela w tajemniczych okolicznościach pojawia się nad Ziemią, potem
słyszę o promieniu ściągającym, potem widzę gwiezdne dziecko, potem niszczę
Żniwiarzy (słyszeliście kiedyś o broni, która działa tylko wtedy, gdy ją
zniszczyć? – tak działa Tygiel, najbardziej nowoczesna machina zagłady we wszechświecie), a potem widzę moją załogę, która zwiała, nie
wiadomo kiedy i jak, lądującą na jakiejś porośniętej dżunglą planecie. Załoga
ogląda krajobraz odsłaniający się w rytm kiepskiej muzyczki, a ja myślę: no
kurde bele... Co jest? I wtedy, w glorii i chwale, pojawia się dziadek z
dzieckiem. A po nich napis: kup więcej DLC.
Uczcijmy to chwilą ciszy. Albo spiszmy i umieśćmy w
podręczniku o tym, jak się gier kończyć za cholerę nie powinno!
Epilog
Żeby było zabawniej, zrozpaczeni fani podali Bioware’owi na
tacy pomysł wybrnięcia z gówna, z którego firma nie zechciała skorzystać,
broniąc co sił, w sposób mocno nieprofesjonalny, powziętych w trakcie produkcji
decyzji. Teoria indoktrynacji, która zakładała, że ostatnie pół godziny gry
było majaczeniem Sheparda, pozwoliłaby nie tylko wybrnąć jakoś z niespełnionych obietnic, ale
również z hukiem zapowiedzieć kolejną odsłonę. Nie i nie. Lepiej iść w zaparte
i bronić pomysłu, który obronić się nie może – zakończenia, które nijak, ani
fabularnie, ani konstrukcyjnie, ani nastrojowo nie pasuje do całej serii.
Argument? Integralność artystyczna. Ani to było integralne, ani artystyczne, ale
widocznie jakiś spec od PR uznał, że świetnie brzmi. Speca powinni wynieść na
kopach.
Jakiś czas po premierze Bioware wypuściło EC, rozszerzone
zakończenie, w którym, przynajmniej w teorii gracze mogli zobaczyć, jak podjęte
przez nich decyzje wpłynęły na dalsze losy galaktyki. Niestety, „katalizator” i
ser szwajcarski pozostały, pozostał również niedosyt. Poprawiono wyjątkowo
irytujący błąd, serię wspomnień komandora o towarzyszach broni (naprawdę wkurzający element, kropka nad i oraz dowód, gdzie gracza mają twórcy), dodano kilka
opcji dialogowych z gwiezdnym gnojem i parę statycznych obrazków na koniec.
Wystarczy? Nie, mnie nie wystarczy.
Moje ograniczone IQ
Ale fani się nie zorientują! |
Jeszcze kilka kontrowersji wokół trójki – rzeczy, które i
mnie zastanawiają, nie tylko jako gracza, ale również marketingowca. Bardzo
chciałabym, by ktoś wyjaśnił mi sprawę Tali. To taka bohaterka należąca do rasy
Quarian, jedna z ukochanych bohaterek graczy, głównie płci męskiej. Quarianie
paszcz nie pokazują, nie mogą, zasuwają w hełmach i nic nie widać. Rzesza osób
płakała, że chce zobaczyć, poznać, pomacać, dotknąć i... I co? I zamiast
wykorzystać okazję, twórcy weszli na stronę www.gettyimages.com i nabyli pierwsze z
brzegu zdjęcie ładnej babki. Maznęli po oczach białą farbką, położyli fioletowy
filtr, dodali kilka kresek i, bardzo nieładnie, obcięli jej dwa palce. Kiedy
piszę, że nieładnie, to naprawdę nieładnie! Nie te palce, co trzeba i nie w tym
miejscu. Kto ten chłam puścił i kto go wymyślił, nie wiem. A chciałabym.
Jeszcze jedna zmarnowana okazja. Chcieli fani Quarian bez masek? Chcieli. Można
było im pokazać? Można. Nie łapię. Tyle lat ciężkiej pracy nad wielkim
projektem, jedna z największych tajemnic universum i zdjęcie z Getty? No, ja
bym nie miała odwagi.
Nie miałabym odwagi albo nie przyszłoby mi do głowy
zapomnieć o bohaterze, który był na okładce drugiej części. Ale ja nie pracuję
w grach, wszystko jeszcze przede mną. Nie miałabym odwagi dodawać walk z
postacią, która powinna zginąć po minucie, ale nie ginie, bo jest potrzebna w
dalszej części gry. Nie miałabym odwagi zaczynać gry od wielkiej i
nieuzasadnionej dziury w życiorysie bohatera. I nie używałam Twittera do
mordowania kolejnych postaci.
Wychodzi na to, że jestem tchórzem i ograniczonym rozumku,
bo jak można było tak spartolić trzecią część naprawdę fajnej serii, nadal nie
pojmuję...
Resume
Kto dobrnął do tego momentu zasługuje na kawę/piwo/pączka,
niepotrzebne skreślić. To nie tak, że ME3 jest fatalną, niedopracowaną i
niegrywalną grą. ME3 jest grą dobrą sprawnie zrobioną, ale nie jest tym, czym
mógłby być, gdyby ktoś na serio popatrzył na scenariusz. Niektóre fragmenty mogą zapaść w pamięć i dają pojęcie o tym, jak ME3 mogłoby wyglądać. I jak nie wygląda. Nie oczekuję od crpg,
że zmieni moje życie, ale oczekuję, że będzie trzymał się kupy, a jego kolejne
części będą pasować do poprzednich. Jestem zdumiona tym, że producenci są
zdumieni rozgoryczeniem fanów. Chcieli przywiązać graczy do swego uniwersum i przywiązali - nie byli tylko gotowi na konsekwencje. Trochę zaskoczona jestem również tym, że nie bardzo chce
mi się grać w ME po raz kolejny, choć znam tego przyczynę. Prostota.
Dwie opcje dialogowe do wyboru, brak rozbudowanych map, od
punktu a do punktu zet. Irytujące misje poboczne polegające na dalekich
wyprawach i skanowaniu planet w poszukiwaniu artefaktów i zasobów wojennych.
Nie, nikt nam tych misji nie zleca, same wskakują, jak miło z ich strony; same
również wyskakują, jak klikniemy na osobę, o której problemach przypadkiem
słyszeliśmy. Misje N7, które ograniczają się do strzelania do kolejnych grup
wrogów. W gry logiczne też już grać nie musimy, nie daj Boże kto by sobie z nimi nie poradził. Musimy latać – z miejsca na
miejsce, po całej galaktyce, zwozić skamieniałe kokliozaury, sztandary któregoś
tam regimentu i diabli wiedzą, co jeszcze. Mogłabym sobie postrzelać, ale od
tego mam tryb multiplayer. Nie chce mi się znowu oglądać cutscenek, w których
moja Shepard zachowuje się jak kretynka, trzyma broń, której nie używam i robi
rzeczy, których jako gracz za Boga bym nie zrobiła. I, do ciężkiej cholery,
patrzeć nie mogę na Ashley, jej cycki i jej make-up. Zresztą słuchać jej też
nie mogę, lifting nie wyszedł jej na dobre.
Post po scriptum
Wyszedł „Leviathan”. Może się nad nim poznęcam w wolnej
chwili, bo tym razem miałam wrażenie, że znowu mam siedem lat. Później będzie
„Omega”, którą też kupię, bo mam dużo punktów Bioware, a poza tym, jak mówiłam,
gra nie jest zła. Jest tylko fatalnie niedorobiona i przy trzeciej jej części
już w ogóle nie trzeba myśleć. Bum,
bum, bum!
pierdolicie hipolicie....
OdpowiedzUsuń40 year-old Statistician IV Douglas Candish, hailing from Leduc enjoys watching movies like My Gun is Quick and Sculling. Took a trip to Phoenix Islands Protected Area and drives a Ferrari 330 TRI/LM Spider. Przeczytaj caly raport
OdpowiedzUsuń