piątek, 29 października 2010

Siła przyciągania - "Grawitacja"

Siła przyciągania – „Grawitacja”

Boże błogosław Gerritsen za to, że twardo nie umieszcza w swoich książkach wątków metafizycznych i nie wykonuje wolt w stylu Michaela Palmera, którego chwilami w ogóle nie da się czytać. O Cooku nie wspomnę. Amen.



Powinnam może napisać o „Mumii”, a nie o książce, która, nie dość, że ukazała się kilka lat temu, to na dodatek jest trudno dostępna, ale „Mumia” wyszła w tak fatalnym tłumaczeniu, że wolę uczcić ją chwilą milczenia. Ciężkiego – pana Z. K. najchętniej bym ubiła. Ad rem. „Grawitację” przeczytałam sobie właśnie po raz drugi i przez kilka lat niczego ze swego czaru nie straciła. Tytułem wyjaśnienia jest to thriller medyczny rozgrywający się na pokładzie stacji kosmicznej, hen, hen, ponad powierzchnią ziemi. Oraz, częściowo, w siedzibie NASA. O co biega? Ano o dziwną chorobę, która wybija jednego po drugim międzynarodową obsadę stacji. Zaczyna się niewinnie – od niewyjaśnionej plagi dotykającej doświadczalne myszy (piękna scenka, gdy zawieszony w stanie nieważkości gryzoń wysuwa język, by schwycić kropelkę unoszącej się cieczy), kończy na regularnej jatce i trepanacji jednej, rokującej nadzieje, czaszki.

Mamy dwoje bohaterów przygotowujących się do rozwodu, choć wciąż nie przestali się kochać, mamy wojskowy eksperyment i badania pradawnych archaeonów... Ale nade wszystko mamy sensowną, napisaną w zgrabny sposób, trzymającą w napięciu historię, której klimat przypomina miejscami „Obcego – Ósmego pasażera Nostromo”. Tym razem pasażerem jest Chimera. Mamy klimat odciętego od świata zewnętrznego miejsca, zamkniętej, ograniczonej przestrzeni i paraliżującego lęku. I to się trzyma kupy, co ostatnio zdarza się rzadko.

Polecam nie tylko miłośnikom thrillerów medycznych i powieści sci-fi (trochę sci-fi w „Grawitacji” jest, ale Chimera, choć zdecydowanie obca, nie biega i nie wymachuje mieczem świetlnym), ale również tym wszystkim, którzy mają ochotę rozerwać się przy powieści sensacyjnej i nie czują oporów przed czytaniem obrzydliwych opisów. Mnie to, co za wstyd, nie rusza. „Grawitację” czytałam przy kolacji i bardziej niż wyobrażenie puchnących zwłok, przeszkadzał mi format książki – pocket. Takie małe coś, co kosztuje mniej i ma przykry zwyczaj samo się zamykać, gdy się je rozłoży na kolanach pod michą sałatki.

Znacie jakąś inną powieść, w której jest opis operacji przeprowadzanej w stanie nieważkości?

wtorek, 26 października 2010

Creme de la creme - propozycje wydawnicze

Uwielbiam czytać propozycje wydawnicze - zwłaszcza opisy projektów, które właśnie się tworzą, jeszcze nie zostały wydane, ale jak już zostaną wydane, na mur i beton staną się bestsellerami, które na zawsze zmienią obraz literatury. Pomijam tutaj nawiedzonych pisarzy, którzy popełnili właśnie dzieło życia i pałają dziką chęcią podzielenia się nim z resztą ludzkości, choć te, rzecz oczywista, również bywają porażająco zabawne.

Siedzę i rechoczę, bo przypomniałam sobie o jednej takiej powieści, co to ma być. Na fali nieumarłych. Uwielbiam nieumarłych, dobrze się sprzedają. A dlaczego tak mi wesoło? Mamy legion wampirów, mamy również wilkołaki, duchy i wszystkie odmiany dusz przeklętych. Plus upadłe anioły. Powoli kończy się atrakcyjne potwory...
Więc dawaj! Neogotycki, wiktoriański, zapierający dech w piersiach, postapokaliptyczny romans niewinnej dziewicy i zombie. Serio. Zbaraniałam, bo zombie kojarzy mi się z nieświeżym zewłokiem, któremu co i rusz coś tam odpada i w charakterze amanta jakoś nigdy go sobie nie wyobrażałam.
Jak to się robi z zombie? - zapytała równie skołowana szefowa.
No właśnie, jak to się robi z zombie? Najpierw przekonają się czytelnicy za wielką wodą, a potem pewnie i my, tuziemcy. Na razie moja wyobraźnia spasowała, odmówiła współpracy i, gdy ją naciskam, galopuje w stronę groteski.
No bo jak to się robi z zombie? Poza tym, że raczej ostrożnie?
Brrr...

Ale, jak mniemam, i tak będzie większym hitem niż gotowa do wydania powieść dla dzieci, której bohaterami są różne produkty spożywcze ze szczególnym uwzględnieniem serów pleśniowych. Cudo.

poniedziałek, 25 października 2010

Zamiast Parandowskiego - "Rozkosze nocy"

Kolejna książka sponsorowana przez nastoletnie miłośniczki wampirów, które przepuszczają fortunę na coraz gorsze powieści o nieumarłych przystojniakach. Gdyby nie koniunktura, nikt by tego nie pisał i nie wydawał... Mniam. Wspaniałe, żeby się odmóżdżyć, pomyślałam, złakniona sążnistych opisów seksualnych doznań. A tak, właśnie seksualnych doznań. Pikantne sceny. Tęsknota. Takie tam. Czasem jestem głupia baba i lubię się zwinąć na kanapie z jakimś kretyńskim romansem. To moje „M jak miłość” i „Plebania” w jednym.



O czym traktuje fabuła? Otóż pewnego dnia piękna Amanda, zadeklarowana miłośniczka prozaicznego, pozbawionego wątków paranormalnych życia, budzi się przykuta kajdanami Zeusa do blondwłosego bóstwa w skórzanym płaszczu. Czując przylegające do swego ciała boskie ciało nieznajomego, czując smukłe mięśnie ramion i twardy, jak w marmurze ciosany, brzuch, odczuwa niepokojące pożądanie - pożądanie które będzie narastać przez kolejnych sto stron. Obustronnie, jak się okaże i wreszcie skutecznie. Ba, niebawem wyjdzie na jaw, że jedynie dzięki pożądaniu wspaniałemu bohaterowi, niegdysiejszemu generałowi starożytnej armii, uda się przetrwać. I pokonać złego demona Desideriusa.

Łał. Jak to dobrze, że są na świecie dobrzy ludzie, którzy pożyczają mi takie książki, dzięki czemu nie muszę ich (książek, nie ludzi) kupować i nie mam potem kaca moralnego z powodu wydania ponad trzech dych na... Mitologię w nowej wersji? Beletrystyczne opracowanie rozważań profesora Lwa-Starowicza? Papier toaletowy? Nie, na papier to się nie nadaje – za sztywne.

Jeśli chcecie zobaczyć, jak twórczo można rozwinąć wątki z mitologii greckiej i macie do zmarnowania parę godzin – darujcie sobie tę książkę. Jeśli lubicie czytać o honorowym poświęceniu* przystojnych, posągowych mężczyzn w skórzanych portkach i ciemnych okularach – darujcie sobie tę książkę. Jeśli macie fazę na jeszcze jednego wampira z problemami emocjonalnymi – darujcie sobie tę książkę. Jeśli naszła was chęć na coś lekko erotycznego – darujcie sobie tę książkę...

Jeśli chcecie przeczytać o dawnym generale, który poświęcił się dla miłości i zmartwychwstał dzięki greckim bóstwom jako mściciel, który nosi czarny płaszcz, jeździ Ferrari i nieustająco ma problem z wybrzuszeniem w spodniach, a także jesteście gotowi na dziesięć kapka w kapkę podobnych scen erotycznych z sutkami w roli głównej i chcecie się dowiedzieć, jak reagują wampiry na bitą śmietanę, jak również nie straszne wam moralne i emocjonalne dywagacje na poziomie intelektualnym dżdżownicy – rozważcie, czy nie wypożyczyć sobie tej książki. Ale nie kupujcie. Kupcie, jeśli kochacie wydawnictwo MAG i bardzo chcecie zasilić je finansowo. Innego powodu nie widzę.

Książka jest nudna i to jej główna wada. Z powieści Hamilton przynajmniej można się pośmiać, nawet gdy autorka pisze o gościach w przejrzystych koszulach. Ale Kenyon? Kenyon jest tak strasznie na serio, że nie idzie bez ziewania strawić kolejnego opisu bicepsów, tricepsów, tyłka i gładkiej skóry, zwłaszcza, ze język jest siermiężny, a przekład niestaranny. Och, są momenty zabawne – nawet całkiem sporo, problem w tym, że czytelnik śmieje się niekoniecznie w tych momentach, w których powinien i raczej z bohaterów, niż z bohaterami. Jak, na litość boską, można nie rechotać, czytając piętnasty nadęty opis jego dziwnie smutnych, kryjących jakiś pradawny ból, oczu?!

* SPOJLER: on naprawdę się poświęca, zrozumcie; jeśli dojdzie, straci moc. Więc nie dochodzi. Bohatersko. Raz po raz. A potem patrzy na nią i cierpi... Zgroza.