Będę odradzać, choć na knajpach znam się kiepsko. Po prostu, jak to czasem bywa, chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle, a właściwie, nie "jak zwykle", tylko "gorzej niż zwykle". Na rodzinne obiady nie wypada zapraszać do fast fooda, zwłaszcza, gdy wiek zaproszonych oscyluje wokół 60. Z hakiem. Wymagania - ma być blisko, ma być wszechstronnie, ma być lekko, ma być różnorodnie, żeby każdy mógł. Kuchnia grecka? Powinno być ok - dużo warzyw, oliwa, sałaty i mięso bez panierki.
Mylos, grecka tawerna mieści się koło Multikina na Ursynowie.
Z rezerwacją problem był taki, że się do niej nie dodzwoniłam. Kij z tym, może
nie słyszeli. Stolik dostaliśmy na piętrze, na którym jest cieplej niż na dole.
Dodatkowy plus - czekający przed kinem nie zaglądają w talerze. Zagadką jest
dla mnie tylko to, dlaczego zarezerwowano nam stolik na samym środku sali. No
nic, usiedliśmy.
Do kelnerki nie mam zastrzeżeń. Zamówiliśmy przystawki, dostaliśmy czekadełko i tu pierwszy zgrzyt. Na czekadełko dla sześciu osób składał się mały kawałek bagietki (smacznej) oraz mała miseczka jakiejś pasty w bladoróżowym kolorze. Spodziewałam się tapenady tego, czy innego sortu. Niestety, proweniencja smarowidła pozostaje dla mnie zagadką. Kwaskowe, rybne, zdecydowanie niezbyt porywające, żeby nie powiedzieć - po prostu niedobre. Osiem mikrokawałeczków bułki to cokolwiek mało na czekadełko dla sześciu osób, nie? Podejrzewam, że to taki standard, to samo dostają zarówno para, jak i grupa.
Przystawki. Zamówiliśmy przystawki z Andaluzji i talerz
przekąsek na gorąco. Andaluzję reprezentowały cztery grzanki i oliwki. Niestety
- grzanki (z wędliną, serem, suszonymi pomidorami i rybą) zostały zgrillowane
na amen. Suche, twarde, jedna zupełnie spalona, czarna niczym pokłady węgla.
Oliwy nie dostaliśmy, pewnie należało poprosić, ale wtedy już rechotaliśmy pod
nosem. Na drugim talerzu kilka innych drobiazgów. Sardynki, smaczne. Kawałek
sera, smaczny. Mięsko - wysuszone, ale niech będzie. Warzywa - surowe, kawałek
pomidora. Jeden pierożek filo z niedoprawionym szpinakiem i śladową ilością
fety. Tak śladową, że pierożek był niesłony. Krążki z kalmara wrzucone na zbyt
zimny tłuszcz, grube, gumowate i zimne. Zdecydowanie powinniśmy byli zamówić
dania główne PO spróbowaniu przystawek. Pewnie poszlibyśmy do Sphinxa.
No nic, nasza wina. Albo moja, bo ja wymyśliłam sobie
Mylosa, nie? Nie mogłam się zdecydować, co chciałabym zjeść (po przystawkach
najbardziej widział mi się deser...), wreszcie zdecydowałam się na paellę,
która, tak bajdełejem, greckim daniem nie jest. Paella z mięsem wieprzowym,
kurczakiem i chorizo była... słono-kwaśna. Kwaśna zapewne od pomidorów, a
słona... Od soli i chorizo? Nie wiem, ale kiedy mówię, że coś jest za słone, to
jest za słone, serio. Dla odmiany musaka słona nie była w ogóle. Nie była też
pieprzna. Smakowała jak niedoprawione ziemniaki z niedoprawionym bakłażanem,
niedoprawionym mięsem i niedoprawionym beszamelem. Sytuację ratowały trochę sól
i pieprz. Akurat na tyle, żeby jeść bez krzywienia się. Krzywić za to można się
było na jagnięcinę zapiekaną w pergaminie*. Na stronie restauracji widnieje
zdjęcie przestawiające zgrabne kotleciki jagnięce z kostką w otoczeniu
parujących warzyw. Reality check i zdumienie.
Tłuste, żylaste kawałki mięsa
uduszone w pergaminie razem z ziemniakami (które nasiąkły, ściemniały i
popękały w środku), marchewką i okrawkami bakłażana. Potrawa podana zaiste w
pergaminie, co z tego, skoro prawie zimna i absolutnie bez smaku? Przypraw
absolutnie brak, ani słone, ani ostre, ani ziół, ani w ogóle niczego. Walor
artystyczny (bo zdjęcie było piękne...) - jakby ktoś, za przeproszeniem, wyrzygał
gulasz na pergamin.
O paelli Valenciana trudno mi się wypowiadać, bo skubnęłam
tylko mule, a sałatka z sosem mango była ponoć niezła (choć dziwi mnie
podawanie sałaty, w której kurczak jest w dużych kawałkach, w głębokiej misce),
więc się nie czepiam. Czepiam się za to wszystkich innych potraw, które
znalazły się na stole.
Ciekawe, że koło piątej miejsce było prawie pełne... Kubki
smakowe mi się zdegenerowały?
Żeby nie było, że się robię na znawcę - nie robię się.
Ostatnio w greckiej knajpie byłam w Niemczech , jadłam bardzo
smaczne przystawki (duszone warzywa, oliwa, ser), bardzo smaczne smażone
kalmary (chrupkie), świetną sałatkę z kurakiem i nie mniej świetną pieczoną w
całości rybę. Ani tam nie było elegancko, ani drogo, ale żarcie naprawdę było
smaczne. Ciepłe. Doprawione. I jeszcze na koniec kieliszek ouzo, którego nie
znoszę, a który był miłym gestem.
* Jagnięcinę wzięliśmy dlatego, że drugiej mięsnej opcji w
pergaminie nie było. Jagnięcina była najdroższym z zamówionych przez nas dań i
zdecydowanie najbardziej obrzydliwym.
PS. Alkoholu nie piliśmy.
bardzo przyjemny blog :)
OdpowiedzUsuńświetnie tutaj u Ciebie :)
OdpowiedzUsuń