Czasami mam zgryz. Zaczynam czytać jakąś książkę, w połowie
uznaję ją za dno (z całym szacunkiem dla dna) i rzucam. Jakiś czas później
postanawiam, że jednak napiszę recenzję, więc zaglądam na sieć, co by sobie
choć nazwisko autora ocenić. I wpadam na pięciogwiazdkową recenzję na Merlinie.
Wtedy właśnie zaczynam żywić wątpliwości względem własnego czytelniczego gustu,
smaku oraz względem poziomu mojego IQ. Nic to - anonimowość sieci (taki dowcip)
pozwala mi pozostać bezimiennym kretynem. I krytykiem.
Zgryzłam się właśnie na "Genomie śmierci" Lewisa
Perdue - porażającym, fascynującym i mrożącym krew w żyłach thrillerze
medycznym z posągową bohaterką na pierwszym i szalonymi Japończykami na drugim
planie. Lara Blackwood jest inżynierem genetycznym. Życie swe poświęciła na
badania nad genami powiązanymi z pochodzeniem rasowym. Niestety - właśnie
wyleciała z roboty, a wyniki jej katorżniczej pracy zostaną niebawem
wykorzystane przez stukniętych mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni w celu
eksterminacji innych, niewygodnych nacji. Szykuje się gigantyczna sprawa, w
którą zamieszany jest nawet szczyt szczytów amerykańskiej polityki, ale przecieków
nie ma w sumie żadnych, bo ci dziennikarze, którzy coś odkryli, gryzą glebę w
ciszy i samotności.
Jej nemesis jest starszy wiekiem Japończyk, Tokutaro Kurata.
Tęskniący za Cesarstwem, które wszystkich trzymało za mordę, za czystością
rasy, do szczętu nacjonalistyczny, chce oddać Japonii należne jej miejsce na
mapie świata. To on stoi za firmą, z której wyleciała Lara, on ma kontakty w
rządzie USA i jest szarą eminencją w ojczystym kraju. Kurata ma przydupasa,
młodego przystojnego kuzyna, który, wykształcony na Zachodzie, będzie przez
znaczną część książki cierpiał z powodu dylematów moralnych. Zagazować dla
strasznego wujka, czy nie zagazować.
Słówko należy się również zabójczyni działającej na zlecenie
Kuraty. Kolejne jej wejścia znacznie urozmaicają nudną jak flaki z olejem
akcję. Długi opis japońskiego ogrodu, kamyków, medytacji, drzewek, ścieżek i tu
nagle fiut. Podany explicite, pasujący właśnie jak fiut do zen. Oto wkroczyła
morderczyni, której, z racji traumatycznych przeżyć, wszystko bardzo się kojarzy
i która ofiary swe (płci męskiej) przed zgonem z lubością upokarza. Kontrast
jest ze wszech miar... kontrastowy. Do morderczyni doklejony jest jeszcze
koleś, taki blond nazista. Gdy zsumować zen, przyrodzenie, morderczynię i
blondyna absurdalność osiąga poziom wyższe niż w "Iron Sky".
Na co się pluję? Po trochu na wszystko. Na główną, genialną,
jako się rzekło, bohaterkę, która, umknąwszy pogoni, zbrojna w wiedzę o swych
prześladowcach, udaje się do jedynego miejsca, o którym wiadomo, że tam się
prawdopodobnie skieruje. Holenderki burdel diabli biorą. Mnie też diabli
wzięli. Lara wyszła obronną ręką, a naukowcy, którzy udzielili jej pomocy, nie
dostrzegli jej... ekhem - walorów intelektualnych. Pluję się wątek główny,
czyli całą tę broń biologiczną. Pluję się na kulturalno-polityczne zaplecze.
Autorowi zachciało się napisać odkrywczą powieść o Japonii i z lubością
przytacza kolejne przykłady okrucieństwa Wschodu względem ludzi w czasie
kolejnych wojen, co jest równie odkrywcze, jak... Kuzynek Kuraty mógłby być
postacią ciekawą, gdyby nie miotał się bez sensu, między lojalnością, a
postępem. Postęp jest z Zachodu, to chyba wiadomo, nie? Japończycy tak
cholernie dużo pracują, że nigdzie nie postępują, a raczej postępują wstecz.
Wyniki badań musieli podpieprzyć. Wytrują w cholerę Koreańczyków i opinia publiczna
nie zwróci uwagi.
Owszem, nie zawsze w
literaturze popularnej i właściwie nigdy w medycznym thrillerze możemy spotkać
tak długi i rozbudowany opis obcej kultury. Tylko co z tego, gdy ten opis
odnosi się do co smaczniejszych ochłapów, a sama powieść przypomina podrygi
bandy kretynów na tle nudnego filmu dokumentalnego.
Ujmę to tak: jeśli ktoś bardzo chce poznać kulturę i
historię Japonii, niech się zaopatrzy w naukowe opracowania albo pogada z
jakimś historykiem czy orientalistą. Jak mu się strasznie nie chce - może sobie
przeczytać "Genoma", na własne ryzyko. Serdecznie odradzam tym,
którzy po bohaterach
oczekują szczątkowej choć inteligencji. Nie ta bajka.
Dla mnie "Genom śmierci" to "genom nudy"
- z całym szacunkiem!
PS. Ale jakby ktoś miał w domu to dzieło, to bardzo polecam
fragment z ucieczką do Holandii. Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że Lara
(AI komputerowej Lary to majstersztyk w porównaniu do możliwości mózgu panny
Blackwood) jednak NIE pojedzie do tego hotelu. O ja głupia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz