niedziela, 27 stycznia 2013

Przyrodzenie w kolorze zen - "Genom śmierci"



Czasami mam zgryz. Zaczynam czytać jakąś książkę, w połowie uznaję ją za dno (z całym szacunkiem dla dna) i rzucam. Jakiś czas później postanawiam, że jednak napiszę recenzję, więc zaglądam na sieć, co by sobie choć nazwisko autora ocenić. I wpadam na pięciogwiazdkową recenzję na Merlinie. Wtedy właśnie zaczynam żywić wątpliwości względem własnego czytelniczego gustu, smaku oraz względem poziomu mojego IQ. Nic to - anonimowość sieci (taki dowcip) pozwala mi pozostać bezimiennym kretynem. I krytykiem.

Zgryzłam się właśnie na "Genomie śmierci" Lewisa Perdue - porażającym, fascynującym i mrożącym krew w żyłach thrillerze medycznym z posągową bohaterką na pierwszym i szalonymi Japończykami na drugim planie. Lara Blackwood jest inżynierem genetycznym. Życie swe poświęciła na badania nad genami powiązanymi z pochodzeniem rasowym. Niestety - właśnie wyleciała z roboty, a wyniki jej katorżniczej pracy zostaną niebawem wykorzystane przez stukniętych mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni w celu eksterminacji innych, niewygodnych nacji. Szykuje się gigantyczna sprawa, w którą zamieszany jest nawet szczyt szczytów amerykańskiej polityki, ale przecieków nie ma w sumie żadnych, bo ci dziennikarze, którzy coś odkryli, gryzą glebę w ciszy i samotności.
 Pal licho wirus - różne wirusy panoszą się po medycznych thrillerach, do wirusów jestem przyzwyczajona. Problem w tym, że ten wirus przejawia spryt większy niż wszyscy bohaterowie książki razem wzięci. Na czele tych herosów stoi nasza bohaterka i już jej kreacji należałoby poświęcić chwilę. Wysoka, piękna, znakomita lekkoatletka, geniusz, żeglarka. Olimpiada w tle. Lara należy do tego typu postaci, które nie powinny tkwić na tym łez padole - jest idealna. Ani krzywego zęba, ani pryszcza na brodzie, zupełnie nic. Poza IQ, które powinno strzelać w kosmos, a nie strzela.

Jej nemesis jest starszy wiekiem Japończyk, Tokutaro Kurata. Tęskniący za Cesarstwem, które wszystkich trzymało za mordę, za czystością rasy, do szczętu nacjonalistyczny, chce oddać Japonii należne jej miejsce na mapie świata. To on stoi za firmą, z której wyleciała Lara, on ma kontakty w rządzie USA i jest szarą eminencją w ojczystym kraju. Kurata ma przydupasa, młodego przystojnego kuzyna, który, wykształcony na Zachodzie, będzie przez znaczną część książki cierpiał z powodu dylematów moralnych. Zagazować dla strasznego wujka, czy nie zagazować.

Słówko należy się również zabójczyni działającej na zlecenie Kuraty. Kolejne jej wejścia znacznie urozmaicają nudną jak flaki z olejem akcję. Długi opis japońskiego ogrodu, kamyków, medytacji, drzewek, ścieżek i tu nagle fiut. Podany explicite, pasujący właśnie jak fiut do zen. Oto wkroczyła morderczyni, której, z racji traumatycznych przeżyć, wszystko bardzo się kojarzy i która ofiary swe (płci męskiej) przed zgonem z lubością upokarza. Kontrast jest ze wszech miar... kontrastowy. Do morderczyni doklejony jest jeszcze koleś, taki blond nazista. Gdy zsumować zen, przyrodzenie, morderczynię i blondyna absurdalność osiąga poziom wyższe niż w "Iron Sky".

Na co się pluję? Po trochu na wszystko. Na główną, genialną, jako się rzekło, bohaterkę, która, umknąwszy pogoni, zbrojna w wiedzę o swych prześladowcach, udaje się do jedynego miejsca, o którym wiadomo, że tam się prawdopodobnie skieruje. Holenderki burdel diabli biorą. Mnie też diabli wzięli. Lara wyszła obronną ręką, a naukowcy, którzy udzielili jej pomocy, nie dostrzegli jej... ekhem - walorów intelektualnych. Pluję się wątek główny, czyli całą tę broń biologiczną. Pluję się na kulturalno-polityczne zaplecze. Autorowi zachciało się napisać odkrywczą powieść o Japonii i z lubością przytacza kolejne przykłady okrucieństwa Wschodu względem ludzi w czasie kolejnych wojen, co jest równie odkrywcze, jak... Kuzynek Kuraty mógłby być postacią ciekawą, gdyby nie miotał się bez sensu, między lojalnością, a postępem. Postęp jest z Zachodu, to chyba wiadomo, nie? Japończycy tak cholernie dużo pracują, że nigdzie nie postępują, a raczej postępują wstecz. Wyniki badań musieli podpieprzyć. Wytrują w cholerę Koreańczyków i opinia publiczna nie zwróci uwagi.

Owszem, nie zawsze w literaturze popularnej i właściwie nigdy w medycznym thrillerze możemy spotkać tak długi i rozbudowany opis obcej kultury. Tylko co z tego, gdy ten opis odnosi się do co smaczniejszych ochłapów, a sama powieść przypomina podrygi bandy kretynów na tle nudnego filmu dokumentalnego.

Ujmę to tak: jeśli ktoś bardzo chce poznać kulturę i historię Japonii, niech się zaopatrzy w naukowe opracowania albo pogada z jakimś historykiem czy orientalistą. Jak mu się strasznie nie chce - może sobie przeczytać "Genoma", na własne ryzyko. Serdecznie odradzam tym, którzy po bohaterach 
oczekują szczątkowej choć inteligencji. Nie ta bajka.

Dla mnie "Genom śmierci" to "genom nudy" - z całym szacunkiem!

PS. Ale jakby ktoś miał w domu to dzieło, to bardzo polecam fragment z ucieczką do Holandii. Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że Lara (AI komputerowej Lary to majstersztyk w porównaniu do możliwości mózgu panny Blackwood) jednak NIE pojedzie do tego hotelu. O ja głupia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz