A kres jej niepoznany. Bo to, liczący sobie circa about pół
tysiąca stron, wstęp. Taki staromodny już nieco, przydługi prolog do czegoś, co
będzie później, co się rozwinie w wielką historię równie wielkiej wojny i
zostanie rozpisane na tomów kilka. Albo kilkanaście. Niektórym wychodzi nawet
kilkadziesiąt.
Zacznę zgryźliwie – fanom lektur spod znaku pewnego
wydawnictwa książki nie polecę, bo to nie upichcone naprędce, przeznaczone do
szybkiej konsumpcji danie, tylko rozbiegówka mająca zapoznać czytelnika ze
skomplikowanym, pełnym nieznanych dotąd ras, światem, który nieuchronnie pikuje
w stronę krwawego konfliktu. Zacne. Tylko do mistrzostwa trochę jednak brakuje.
Niektórzy mówią (trochę złośliwie), że prawdziwe fantasy
musi mieć mapkę i słowniczek. Do mapek wielką miłością nie pałam, ale
słowniczki doceniam. Dlaczego? Ano dlatego, że czasem lepiej podać czytelnikowi
jakieś wiadomości wprost, zwłaszcza gdy świat skomplikowany i wymyślony od
podstaw i gdy autor nie stara się za wszelką cenę pisać rozwleczonego na
dzieści stron zarysu historii dziejów. Świat w Smoczej drodze jest na tyle
rozbudowany, by się w nim pogubić – ot, choćby trzynaście ras ludzi. Abraham
nie kalkował słowo w słowo z innych dzieł (no, może trochę – podobieństwa w
niektórych wypadkach są dość wyraźne), każdej z tych ras nadał nazwę własną,
każda ma jakieś inne charakterystyczne cechy. I wszystko jest fajnie, tyle, że
na Wstęp do taksonomii ras trafiłam przed chwilą na blogu wydawcy. Nie
ukrywam – ułatwiłby mi on odróżnienie Yemmurów od Tralgurów oraz umożliwiłby
szybsze wejście w klimat książki, ale informacji o istnieniu tegoż nie
posiadłam przed rozpoczęciem lektury. Panowie, może opaska, zakładka, a jak
koszty druku nie teges, to info jakieś widoczne, że jest ras usystematyzowanie
ku uciesze gawiedzi?
Dobra, znowu czepiłam się bardziej spraw technicznych niż
literackich, ale jedne z drugimi się wiążą. Gdyby Abraham był geniuszem w kreśleniu
rysu historycznego, żadne taksonomie nie byłyby potrzebne, a czytelnik wszedłby
w świat przedstawiony płynnie i bez problemów. Niestety – przynajmniej mnie owo
wejście sprawiło niemały problem. Dlaczego? Bo autor ma problem z takim
przedstawieniem wydarzeń, by można z nich było wysnuć jakiś holistyczny obraz
świata i jego dziejów.
Książka osadzona jest w klimacie quasi-średniowiecznym, mamy
więc królestwo, mamy smoki w tle, mamy trochę magii, szlachtę, zbroje, miecze i
krwawe bitwy. Szemrany kult o ośmiu odnóżach również. To, co zasługuje na
uwagę, to obecność wątku ekonomicznego (nie uwierzycie – to bardzo rzadkie w
światach fantasy, ekonomia!), który nie tyle jest tu wzmiankowany, ile stanowi
potężną część powieści. Tekst uporządkowany jest podług bohaterów, których mamy
kilku i którzy grają główne role w kolejnych rozdziałach. Mamy więc podopieczną
banku - Cithrin, wyśmiewanego syna szlacheckiego rodu – Gedera, uczciwego i szlachetnego wojaka – Marcusa
(wraz ze swym cieniem) oraz konserwatywnego szlachcica, który chce,
przynajmniej wedle własnej opinii, ratować jedynie właściwy porządek rzeczy.
Fabuły streszczać nie będę, generalizując – idzie o
polityczne niesnaski (teraz) i wraże przejęcie (później), a nasi bohaterowie
lądują w środku czegoś, czego się nie spodziewali. Pierdołowaty Geder dostępuje
nielichych zaszczytów (i daje popis oryginalności…), Cithrin postanawia zagrać
o wszystko z bankowymi wyjadaczami, Marcus boryka się z przeszłości i wbrew sobie
plącze się coraz bardziej w intrygę, w której nie powinien brać udziału.
Konflikt konserw z postępowymi toczy się własnym torem.
Brawa dla autora za próbę zbudowania własnego uniwersum,
choćby i było ono podobne do setki innych, brawa za wyrugowanie prostych czerni
i bieli (nie licząc pająków), brawo za politykę i ekonomię. Ekonomii w światach
fantasy jak na lekarstwo. Brawo za uczynienie jednym z bohaterów młodej
dziewczyny, która nie jest ani księżniczką, ani zaginioną córką, ani magiczką,
tylko ekonomistką właśnie, co ją obdziera z lekka z archetypowości.
Z dwiema rzeczami mam problem. Umykają mi gdzieś dzieje
krainy, w której rozgrywają się wydarzenia. Smoki, kiedyś tam były smoki, ale
co z tymi smokami i skąd trzynaście ras? Zabrakło wyjaśnienia, niekoniecznie
explicite, tego właśnie wyjaśnienia, które znajdziemy w taksonomii. Ledwie kilka
zdań, a ułatwiłoby lekturę i dałoby nam wiedzę potrzebną do stwierdzenia, z
czym jeść konserwatystów i na jakim tle bzika ma Geder-pierdoła.
Druga sprawa, chyba bardziej istotna, to kreacja bohaterów. A
ta jest, mimo starań autora, co by każdej postaci przydać należytej głębi,
mocno nijaka. Dręczony koszmarami przeszłości Marcus jest przewidywalny do
imentu, Cithrin uczucia dusi tak głęboko w sobie, że chciałoby się wydłubać je
łyżką (bo łyżką bardziej boli, jeśli kojarzycie, kuzynie…), Dawson Killiam zaś
pozostaje modelem dumnego arystokraty, zwolennika monarchii, kochającego męża i
śliskiego niekiedy polityka. Po diabła autor dodaje na końcu również rozdziały
dotyczące jego żony, sprytnej mądrej i tak dalej, pozostaje dla mnie tajemnicą.
Ach, przepraszam. Po wątek romansowy, taki z gatunku zakazanych.
Najbardziej charakterystyczny jest chyba Geder. Grubawy, czasami
niezbyt bystry miłośnik esejów spekulatywnych, który nie wyrasta na zbawcę
ludzkości, ale pogrąża się coraz mocniej w otchłani brzydkich uczuć, by
wreszcie dać upust skrywanym głęboko pragnieniom nakopania do rzyci tym, którzy
go obrażali. Ręka w górę ten, kto jest dobry w nadstawianiu drugiego policzka.
Nie widzę…
Zabrakło w tej książce emocji – takich prawdziwych, które
kazały wielbicielom serialu „Gra o tron” wyjść na ulice i domagać się wskrzeszenia
Eddarda Starka. Zabrakło również odwagi w generowaniu trupów – w książce nie
ginie nikt, kto by nas choć odrobinę obchodził. Ale może w tym cały pic, że w
książce nikogo takiego nie ma? Że bohaterowie przypominają raczej skomplikowane
szablony, przygotowane z należytą starannością, ale jednak suche jak nasza
eksportowa supermodelka?
„Smocza droga” nie jest książką złą. Po prostu sporo jej
brakuje, by być książką bardzo dobrą. Trochę szkoda tego chaosu, braku
sensownego wprowadzenia (choćby i ustami bohaterów) oraz płaskich, mimo bagażu,
postaci, z którymi spędzamy pół tysiąca stron. Koniec, a właściwie sam epilog,
daje nadzieję na coś więcej w kolejnej odsłonie. Czego i sobie i innym
czytelnikom życzę, bo autor naprawdę fajne pomysły ma, tylko czasem nie do
końca mu to wszystko wychodzi.
Ach! Plus za brak kretynizmów w stylu sam na dwunastu i trzy
fajerkulki.
Świetną recenzje napisałaś!
OdpowiedzUsuńObserwuję i zapraszam :)