sobota, 27 marca 2010

Wesołym turpistom - powrót do Amberu

Przyznam się do czegoś. Uwielbiam polskie okładki. Nie tylko polskie zresztą – uwielbiam te wszystkie okładki, które powodują u potencjalnego czytelnika czkawkę z pomieszanego z przerażeniem zdumienia. Myślałam, że w dziełach sztuki a’la niewydarzony Picasso celuje wydawnictwo Amber, ale teraz do konkurencji stanął ZYSK.

„Amber” w wersji ZYSKA, żeby było zabawniej. „Kroniki Amberu” Rogera Zelaznego. Jak pięknie…


„Amber” należy do tych książek, które zmieniły moje postrzeganie świata i zorganizowały mi parę lat życia, tak więc jak najbardziej mogę napisać o nich na dobry początek. Choć do literackiego badziewia zdecydowanie nie należą. „Amber” składa się właściwie z 10 książek i dodatku, „Ilustrowanego przewodnika po zamku Amber”, który jest swoistą, ozdobioną kiepskimi ilustracjami, kropką nad i. Poza tym, co powyżej, Zelazny popełnił jeszcze kilka krótkich opowiadań, które nigdy nie zostały zebrane w jednym tomie, a które można znaleźć na sieci.

Po okładce można byłoby się spodziewać historii dla zakochanych w księżniczkach nastolatek, wielbicielek Barbie i Paris Hilton. Wiem dobrze, że grafika nie musi pasować do treści książki, musi „być efektowna” (o tak, to główne kryterium służące do odrzucania kolejnych projektów bez słowa sensownego wyjaśnienia, oddam pół tabletu za precyzyjne dookreślenie efektowności!), te jednak przywodzi na myśl zastępy dziewic uganiających się za białymi wałachami. Do fabuły ma się nijak.

Zaliczany do klasyki literatury fantastycznej „Amber” to, z grubsza, opowieść o mitycznym, położonym na wzgórzu Kolviru i rządzonym przez Oberona królestwie. Co w nim niezwykłego? Cóż… Kto kojarzy Platońską jaskinię? Miejsce, w którym siedzimy i gapimy się na cienie idei? No to wystawmy sobie, że Amber to właśnie owa IDEA. Jedyne miejsce, które naprawdę istnieje. Cała reszta światów, w tym nasza rodzima Ziemia, to tylko jego cienie, odbicia. Nieskończona ilość światów, które są jednym. Brzmi koszmarnie, wychodzi (i wchodzi) świetnie. W wydanym przez ZYSK pięcioksięgu narratorem jest Corwin, syn Oberona, który przez kilka wieków nie diabła nie pamiętał, kim jest, a teraz odzyskuje pamięć. I wraca. Niestety, Oberon, jurny, krzepki i władczy, dorobił się gromady dzieciaków, po czym zniknął. Bracia i siostry tłuką się bez litości o pozostawiony tron, w całą hecę wpada Corwin i… Wiecie, kto by się świetnie czuł na Kolvirze? Doktor House. Bo wszyscy kłamią! To taki narodowy sport – nikt z bohaterów nie mówi prawdy, z narratorem włącznie, fabuła zaś jest zakręcona jak świński ogon.

Polecam więc, mimo porażającej okładki. Poczta Polska (na której często bywam) posiada w stałej sprzedaży niedrogi papier pakowy, którym można sobie „Kroniki Amberu” obłożyć – i tak wyjdzie taniej niż kupowanie każdej z pięciu części oddzielnie.

A może wielbiciele „Amberu” złożą się na przeszczep dla grafika?

1 komentarz:

  1. Jako grafik muszę ci przyznać rację. Widocznie dali tę robotę sekretarce żeby się nie nudziła przy piłowaniu paznokci. Okropieństwo!

    OdpowiedzUsuń