Czasami mam zgryz. Zaczynam czytać jakąś książkę, w połowie
uznaję ją za dno (z całym szacunkiem dla dna) i rzucam. Jakiś czas później
postanawiam, że jednak napiszę recenzję, więc zaglądam na sieć, co by sobie
choć nazwisko autora ocenić. I wpadam na pięciogwiazdkową recenzję na Merlinie.
Wtedy właśnie zaczynam żywić wątpliwości względem własnego czytelniczego gustu,
smaku oraz względem poziomu mojego IQ. Nic to - anonimowość sieci (taki dowcip)
pozwala mi pozostać bezimiennym kretynem. I krytykiem.
Zgryzłam się właśnie na "Genomie śmierci" Lewisa
Perdue - porażającym, fascynującym i mrożącym krew w żyłach thrillerze
medycznym z posągową bohaterką na pierwszym i szalonymi Japończykami na drugim
planie. Lara Blackwood jest inżynierem genetycznym. Życie swe poświęciła na
badania nad genami powiązanymi z pochodzeniem rasowym. Niestety - właśnie
wyleciała z roboty, a wyniki jej katorżniczej pracy zostaną niebawem
wykorzystane przez stukniętych mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni w celu
eksterminacji innych, niewygodnych nacji. Szykuje się gigantyczna sprawa, w
którą zamieszany jest nawet szczyt szczytów amerykańskiej polityki, ale przecieków
nie ma w sumie żadnych, bo ci dziennikarze, którzy coś odkryli, gryzą glebę w
ciszy i samotności.