czwartek, 22 lipca 2010

Gdzie te chłopy? "Nieprzyjaciel" Childa

Zastanawia mnie czasem, dlaczego z takim zapałem rzucam się na kolejne tomy o Jacku Reacherze, byłym majorze żandarmerii wojskowej, który nieustannie popada w jakieś koszmarne tarapaty. Dlaczego fascynuje mnie kwestia konfliktu między wojskami pancernymi a resztą amerykańskiej armii i po jakie licho mi wiedzieć, jak sensownie zastrzelić kogoś z odosobnionego miejsca na wielopoziomowym parkingu? Co jest takiego wciągającego w kilkustronicowym opisie poszukiwań opakowania po jogurcie truskawkowym i na diabła mi informacja o tym, jak zbudowany jest artyleryjski ślepak...

Nie wiem, nieważne. Lubię Reachera, lubię książki Childa i nawet jeśli jednej z nich nie udało mi się strawić, wciąż będę wypatrywać kolejnych. Może dlatego, że, co za miła odmiana po dziełach Chattama i Grange, bohater tych powieści nie jest idiotą i używa mózgu. Na zmianę z pięściami, ale coś pierwotnego we mnie chce czytać o pięściach, pod tym jednakowoż warunkiem, że coś jest do tych pięści doczepione.



"Nieprzyjaciel", czyli wydana ostatnio nakładem Albatrosa (pozdrawiam, pozdrawiam, gratuluję klimatyzacji!) odsłona przygód pancernego Jacka dzieje się chronologicznie wcześniej niż poprzednie tomy. Rok 1990, upadek Muru Berlińskiego, Reacher wciąż jeszcze jest majorem żandarmerii, a nie, jak zazwyczaj, byłym, emerytowanym żołnierzem. I jako major żandarmerii, wpada na trop spisku, który może zmienić oblicze armii. Brzmi kretyńsko? Ano kretyńsko, 90% bohaterów powieści sensacyjnych wpada na:
trop spisku, który może zagrozić
dowolnie wybranej rzeczy, a najczęściej całemu światu. Tym się wróbelek nie różni.

Różni się sposobem prowadzenia narracji, mnogością zabawnych często szczegółów i milionem pierdół, które powinny przeszkadzać w odbiorze, ale wcale nie przeszkadzają. Kiedy Reacher dokądś idzie, wiemy, ile przejdzie kilometrów, z jaką prędkością i co zobaczy po drodze. Kiedy Reacher kogoś grzmoci, wiemy dlaczego w ten, a nie inny sposób. Kiedy Reacher kogoś tropi, wiemy dokładnie, co robi i w jakim celu. I być może to właśnie jest zabawne i odświeżające w powieściach Childa - sporo praktycznych detali dla odmiany od smętnych pseudopsychologicznych rozważań.

Ad rem, żeby nie było, że znowu sobie dywaguję - "Nieprzyjaciel", nietypowo po raz drugi, narrację ma pierwszoosobową i wyjaśnia co nie co o pochodzeniu i rodzinie Reachera. Zaczyna się od niespodziewanego przeniesienia majora z Panamy, niedługo później w podrzędnym hoteliku zostaje znaleziony dwugwiazdkowy generał wojsk pancernych, który zahaczył o Stany w drodze na konferencję, a chwilę potem trupem pada żona tegoż generała, która, w trakcie włamania, obrywa w łeb łomem. Generał zamordowany nie został. Zszedł tragicznie w wyniku zawału, prawdopodobnie podczas stosunku z prostytutką. Enigmatyczną, bo znaleźć jej nie sposób... Reacher, oczywiście, usiłuje dogrzebać się prawdy na przekór nowemu przełożonemu, który prawdę usiłuje zagrzebać i po jakimś czasie dochodzi do wniosku, że ktoś buchnął tajny przez poufny plan wspomnianej wcześniej konferencji. Planu ani widu, ani słychu, za to sytuacja wyraźnie się zagęszcza...

I byłaby to kolejna podobna do innych powieść, gdyby nie Jack Reacher, jeden z naprawdę najbardziej charakterystycznych bohaterów literatury sensacyjnej, ciekawszy nawet od tandemu Win&Bolitar Harlana Cobena i na pewno bardziej zabawny niż Hieronymus Bosh Connely'ego, choć ten ostatni wzbudza we mnie ogromną sympatię. I gdyby nie specyficzny sposób prowadzenia narracji.

Można, jak mniemam, lubić, albo nie lubić, ja literaturę sensacyjną wciągam nosem i tylko czasem dostaję nieżytu przy co bardziej grafomańskich tekstach - i rekomenduję. Wszystkim, którzy lubią inteligentną sensację, którzy lubią przeczytać parę książek o tym samym bohaterze i którzy chcieliby się dowiedzieć, dlaczego należący do wyposażenia armii łom wygląda tak, a nie inaczej. Polecam również babom, którym tęskni się za bohaterem, który robi swoje, nie rozdzierając szat i nie wyflaczając się, jak, nie przymierzając, Edzio ze "Zmierzchu" albo, żeby pozostać w klimacie, monsieur Brolin z książek Chattama (który do wniosków dochodzi wtedy, gdy czytelnik najchętniej by go zastrzelił).

A teraz podejmę drugą próbę zmierzenia się z tytułem "Nic do stracenia", bo przy tym tomie odpadłam. Ale może miałam kiepski dzień.

środa, 21 lipca 2010

A wiking wdział szarawary i katanę chwycił - Brent Weeks

Chyba powinnam była opisywać tę trylogię jak Bozia przykazała, bo jednym tomie, ale, po pierwsze primo, gdy brnęłam przez pierwszy tom, do głowy mi nie przyszło zakładać bloga, po drugie primo, gdy czytałam drugi tom, byłam ciężko zawalona robotą (niektórzy dla odstresowania oglądają TV, ja czytam książki, bo TV wymaga ode mnie koncentrowania się na wielkim pudle w pokoju, a w tym jestem beznadziejna), po trzecie primo - ciągle mam coś do zrobienia, napisania, złożenia, zaprojektowania, więc zazwyczaj mi się nie chce...

Więc recenzji a tergo nie będzie, nie dlatego, że źle się kojarzy, ale przez wzgląd na moją sklerozę. "Droga cienia" rozmyła mi się w pamięci, przygnieciona kolejnymi lekturami, "Na krawędzi cienia" pamiętam trzy po trzy, ale "Poza cieniem" skończyłam kilka dni temu i coś tam jeszcze pamiętam. Niewiele, ale zawsze.



O czym są książki Weeksa? Fantasy, w miarę regularne, osadzone w wymyślonym przez autora świecie, którego części stylizowane są na kawałki świata naszego prawdziwego, przynajmniej pod względem kultutowym. Mnóstwo dziwnych, wziętych z sufitu nazw, sporo dziwacznych, nie trzymających się kupy postaci plus bogini Kali, coś w deseń wyższego anioła upadłego, grożąca, na samym końcu integralności świata. IMO największym zagrożeniem dla integralności świata był i jest sam autor, który skleił powieści na kropelkę, ale mniejsza o to.



Mamy więc młodego ulicznika, Merkuriusza, który trafia pod opiekę siepacza, Blinta, zawodowego mordercy od zadań specjalnych, który, gdy przyjmie na kogoś zlecenie, zrealizuje je na 110%. Amen. Motyw uczeń - mistrz ograny jest do bólu, ale nikt niczego lepszego na przestrzeni lat nie wymyślił, niech więc będzie. W pierwszym tomie obserwujemy trudną i brutalną naukę Merkuriusza, jego przemianę w Kylara, siepacza, oraz najazd Sił Zła na państewko, w którym rzecz się dzieje. W miarę, jak akcja się rozwija, dowiadujemy się więcej o miejscowej mafii, o samym Durzo, który, co za niespodzianka, okaże się kimś więcej niż tylko najlepszym z najlepszych najemnych morderców, poznajemy również historię nieszczęśliwej miłości Merkuriusza / Kylara do oszpeconej w dzieciństwie dziewczyny. Na razie jest spokojnie, później miłość zacznie buchać bohaterom uszami.

Magii tu co nie miara, i to jest mój pierwszy zarzut, bo generalnie, jako stara baba, wolę, gdy bohaterowie posługują się inteligencją, a nie ognistymi kulami, ale, że większość z tych bohaterów młoda, można im to, przy odrobinie wysiłku, wybaczyć.



To tyle tła - Merkuriusz zostaje siepaczem, posiadaczem magicznego ka'kari, dzierżycielem magicznego miecza, Sędziego. I przeżywa moralne rozterki, które, jak łatwo się domyślić, skłonią go do porzucenia obrzydliwego fachu i ucieczki z oblężonego miasta. Kylar ma zamiar żyć długo i szczęśliwie z piękną (choć pochlastaną) Elene, która w żadnej mierze nie może zaakceptować tego, kim jej oblubieniec jest, i nawraca go na jedynie właściwą ścieżkę praworządności... Nie wyjdzie jej to, krew nie woda, Kylar zyskał nieśmiertelność, Kylar chce zabijać, Kylar chce być sprawiedliwy. Kylar pozbędzie się Króla-Boga!

Gdyby autor podarował sobie udziwniania świata, czytelnikowi mogłoby być lżej.

Co mnie w tej książce dziko zachwyca? Ani zachwyca mnie zachwycenie scen powszechnie uważanych za obsceniczne z dywagacjami na temat dziewictwa Kylara , które to dywagacje, nakręcone przez pożerające bohatera pożądanie (a Elene mu nie da przed ślubem, bo nie, o), powtarzają się jak kwaśne deszcze. Zachwyca mnie konsekwencja w zachowaniu bohaterów, którzy, utraciwszy wszystko, co dla nich ważne na stronie setnej, na stronie kolejnej żartują sobie w najlepsze, wymieniając dowcipne uwagi (wprowadźmy trochę humoru, pomyślał autor). Zachwyca mnie długość rozdziałów, które potrafią mieć np. 2 strony... Zachwycają mnie motywacje bohaterów, co jedna to lepsza, bardziej szlachetna. Sami bohaterowie również mnie zachwycają.
Kylar - bo jest Aniołem Nocy, nieśmiertelnym zabójcą, ramieniem sprawiedliwości, superhipertwardym gościem, który wciąż nie może skonsumować związku za czem odczuwa, jak mniemam, bolesne skurcze jąder.
Logan - przyszły król, bo jest tak szlachetny, odważny i wytrwały, że już bardziej nie można. I też jest prawiczkiem, ciężko doświadczonym przez los.
Elene - która zasługuje na oddzielny akapit. Postać jak środek wymiotny, doświadczona w dzieciństwie, od dawna kochająca Kylara, dziewica, której szlachetności mogłaby jej pozazdrości Matka Teresa. Typowa-typowa słodka kobietka, której obecność pozwala autorowi napisać ckliwe do imentu, za to szalenie zabawne zakończenie, w którym udział wezmą: wielka miłość, jeszcze większe poświęcenie, przeogromna rozpacz i całe stada czerwonych tulipanów upamiętniających nieszczęśliwą, zakończoną tragicznie MIŁOŚĆ. Wielkimi literami, bo małe nie oddają jej natężenia.

Książki są naiwne - bohaterowie młodzi, niedoświadczeni, obolali od seksualnego niespełnienia, biorą udział w ratowaniu świata, który to świat da się, oczywiście uratować, właśnie z powodu czystości ich zamiarów, szlachetności i gotowości do poświęceń. Być może również przez wzgląd na ich wstrzemięźliwość.
A ja nadal z tęsknotą wspominam, jak ścięli Eddarda Starka i jak młodsza córka tegoż posłużyła się łasicową zupą. Może jestem cyniczna... Ale Lannister nie srał złotem, że się tak wyrażę, a Tyrion miał metr z kawałkiem i zdefasonowaną gębę.

Co jeszcze? Znalazło się w książce kilka kawałków jakby zapożyczonych skądinąd - zakon sióstr, które miały plany eugeniczne, kazirodczy związek między parą królewską, ale wszystko to blednie w zestawieniu z przeplataną: tragedia, dowcipny dialog, tragedia, dowcipny dialog, tragedia, obolałe jądra, dowcipny dialog, obolałe jądra, tragedia, dowcipny dialog...
I kolejne poświęcenie, tym razem w wykonaniu Vi Sovari, siepaczki, która, zakochana w Kylarze, zostaje skazana na wysłuchiwanie jego umizgów do Eleny, a później przeżywania na boku ich uniesień, gdy problem obolałych jąder traci na aktualności. Weeks ma pornograficzną wyobraźnię i fajnie, szkoda tylko, że bohaterowie tacy kryształowi...

Reasumując - da się to przeczytać, jeśli, oczywiście, przymnie się oczy na koszmarkowate tłumaczenie i przełknie jakoś nie trzymające się kupy kolejne sceny. Jest to lepsze od produktów z Fabryki, ma ładne okładki (jedne z najlepszych obecnie, IMO), ale dla kogoś, kto kilka dobrych powieści fantasy zaliczył, nie będzie to intelektualna uczta. Ani w ogóle uczta. Hamburger i frytki z sieciówki, trzy pełne zestawy, a potem Verdin albo inny szajs na problemy z wątrobą.

Ucztować można przy "Pieśni lodu i ognia" albo przy książkach Lyncha, nie przy Weeksie. Weeksa można wziąć na wakacje.

Za udostępnienie książek do recenzji dziękuję koledze, który kupił mi drugi i trzeci tom po tym, jak oznajmiłam - e... nie, chyba za resztę podziękuję. Całuski, cukiereczki, ciasteczka, P!

Mierzyć siły na zamiary...

O tak, mam zamiar wrócić do wywnętrzania się w Badziewiarce, bo czytać nie przestałam. Pochłaniam książki, jak niektórzy ciasteczka - nim się obejrzę, pudełko puste, a na żołądku podejrzanie ciężko. Tylko do pisania nie mam serca, prawdopodobnie dlatego, że dużo piszę niejako zawodowo i gdzieś w okolicach streszczenia dziesiątego tytułu i pracy nad kolejną prezentacją dla Empiku, klawiatura zaczyna wywoływać u mnie odruch wymiotny...

Ale zaraz się zbiorę, choćby i dla siebie samej, co by mieć jakąś listę rzeczy, które pochłonęłam. Umykają z mojej pamięci dwa dni po zakończeniu lektury, gdy tylko ciskam gdzieś tomik, co by mi nie zawalał i tak zawalonego do granic możliwości, mieszkania.

W chwili obecnej wciąż jeszcze nie wcisnęłam na półkę książek Brenta Weeksa, pokuszę się więc może o kilka słów na jego temat. Chyba warto dorzucić swoje trzy grosze do ogólnych zachwytów nad serią Nocnego Anioła.